niedziela, 25 maja 2014

z cyklu: czytam książki. Beata Sadowska "I jak tu nie biegać!"

Tak, tak, czytam. Najlepiej dużo i przerzucając kartki jak najszybciej, żeby się dowiedzieć co dalej. Dlatego książki z wartką akcją lubię bardzo. O, takie fantasy, kryminały na ten przykład.

Nie, Sadowska to nie kryminał.

W Empiku jest teraz świetna promocja, w której kupujecie 3 książki (wybrane przez was) w cenie dwóch. Dla takiego mola książkowego jak ja, oferta mega dobra.

Ok, ok, już o książce.

Nie jestem fascynatką książek o sporcie, w których ktoś opisuje swoje przeżycia, dzieli się doświadczeniem. Owszem, lubię takie poczytać, ale nie odnajduję tam życiowej motywacji i nie czytam w pośpiechu zakładając biegowe buty, po czym zainspirowana rzucam książkę w kąt i pędzę biegać. Nie.
Książkę Sadowskiej czyta się szybko. Nawet bardzo. Mi wystarczyło 3 dni wożenia jej w torbie i czytanie w autobusach.



I jak tu nie biegać! to książka, która bieganie ugryzła od innej strony. Nie ma opisów morderczych treningów, dążenia do upragnionego celu, pobijania kolejnych życiówek. Jest dużo miłości. Miłości do biegania.
Autorka to dziennikarka prasowa i telewizyjna, amatorka biegania, która na papier przelała swoje totalne zauroczenie bieganiem.
Ja  to zauroczenie rozumiem, myślę, że zrozumie każdy, kto bieganie kocha, ale zgubił gdzieś  motywację.
Sadowska nie analizuje treningów, nie przywiązuje wagi do czasu/tempa. Pokazuje jak fajne jest życie, w którym jest pasja.
Można się od niej wiele nauczyć. Ta kobieta pracuje, ma rodzinę, niedawno urodziła dziecko. I biega! Znajduje na to czas, więc to lektura też dla tych, którzy uważają, że nie mają czasu na bieganie. Wprawdzie autorka nie pisze jak to wszystko pogodzić, ale dużo w książce jest o bieganiu z psem, o rodzinie, znajomych, o wyjazdach na zagraniczne biegi (zazdrooo). Przecież to trzeba umieć pogodzić. Pani Beata nie chwali się swoim złotym środkiem, ja jednak uważam, że chcieć to móc i taka  też  aura bije od książki.
Autorka zaznacza, że biegać można zawsze i wszędzie, wystarczy tylko pierwszy krok, który czasem bywa najtrudniejszy. Ważne, żeby ten krok płynął z serca oczywiście. Trzeba kochać, to co się robi.

To, co w tej książce zachwyciło mnie najbardziej to właśnie szczerość, otwartość. Znajdziemy też delikatne sugestie, co Sadowska sądzi o zbyt ambitnych amatorach, o pogoni za modą biegową i najnowszymi gadżetami. Autorka od samego początku zaznacza, że do biegania  wystarczą jedynie buty, które muszą być odpowiednie. Cała reszta to tło. Podpisuję się pod tym moimi obiema biegającymi nogami.

Oprócz monologu Sadowskiej w książce jest miejsce na odpowiedzi na pytania kierowane do trenera Kuby Wiśniewskiego. Bardzo mądre, żartobliwe, z dystansem do siebie i do sportu. Bardzo fajnie komponują się z książką. Są jej uzupełnieniem i jednocześnie  przerywnikiem między amatorskim podejściem i tym co właśnie amator o bieganiu wiedzieć powinien.

Ta książka ma niezłego kopa. Niby pamiętnik, dużo uzewnętrzniania się (na plus), a jednak ma power. Czytając nie utożsamiałam się z autorką, bo ja jednak swój zegarek biegowy traktuję zawsze jako wskaźnik, nie umiałabym już bez niego biegać (chociaż w zimę było tak, że z  samym stoperem, ale jednak).
Ja przeżywam swoje niepowodzenia, Sadowska w pięknym stylu pokazuje jak totalnie olać wyniki i cieszyć się z samego biegania. Tego się jeszcze muszę nauczyć. Autorce szczęście daje samo bieganie, a mi pokonywanie kolejnych granic. Przyznaję jednak, że czasami wypadałoby, żebym i ja umiała wrzucić na luz.

Książkę zaliczam do lektur udanych, może dlatego, że bije od niej niesamowita miłość i szczęście jakie daje bieganie. A te aspekty są mi bardzo bliskie. No i ten optymizm bijący z każdej strony! Pięknie! Polecam osobom, które są na początku drogi do wypalenia, szukają motywacji, które chcą na nowo zakochać się w tym sporcie. Polecam osobom, które mają mnóstwo spraw na głowie i uważają, że nie mają czasu na  bieganie. A  także wszystkim, którzy szukają lekkiej lektury związanej ze sportem na dwa wieczory.

No i jak tu nie biegać?

* Post nie jest sponsorowany. 

poniedziałek, 19 maja 2014

mój pierwszy prawdziwy - Cracovia Maraton i 3:39:12

Miesiące przygotowań, od stycznia wszystko robione pod 18 maja, kiedy to w ponad trzy godziny wszystko przeszło do historii.

trochę siłowni przed startem, targamy rzeczy do depozytu

ostatnie poprawki
Wyspałam się! Tak tak, teraz od zawsze będę zwracać uwagę na wyspanie się ;) Magda (najlepsza gospodyni ever, ogromne dzięki, jesteś ekstra!) przygotowała całej naszej czwórce (Siaśka, Sylwia, Łukasz, ja) kanapki z masłem orzechowym i bananem, skonsumowane ostentacyjnie w Macu, gdzie żaden skacowany po imprezie człowiek nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi.

przed-biegowy outfit, najnowsza moda: zero make-upu, koszulka biegowa, sweter oraz kurtka. Polecam.


Nie denerwuj się
Zwykle przed startem udaje mi się wygrać konkurencje w podjęciu możliwie wszystkich złych decyzji (jakieś zawody może coo?), w niedzielę rano podjęłam same dobre. Ryzykowne było założenie koszulki technicznej z maratonu, w której nie miałam okazji jeszcze biegać. Jest ona jednak tak świetna, że moje ciało od razu się w niej zakochało. Ubrałam się w sam raz, krótkie gacie przed kolano, koszulka techniczna, numerek, włosy w kitkę. Aha, przysięgam, że tę wirującą dookoła mej głowy kitę kiedyś ostatecznie utnę. Ale o kicie potem.
Nie denerwuj się Sylwia, będzie dobrze Sylwia, powodzenia Sylwia, wierzę w Ciebie Sylwia, dasz radę Sylwia. Kilka wiadomości, kilka ciepłych słów, najlepsza motywacja od siostry ever i mogę biec. Nie denerwuj się Sylwia, możesz zrobić wszystko o czym marzysz. O, tak mi napisała, a raczej wysłała pokrzepiający obrazek. Jak dobrze, że go odczytałam chwilę przed startem, bo okazał się on mega motywujący w chwilach słabości. Nie denerwuj się, powtarzane jak mantra.
Oczywiście o moich urojeniach typu: boli mnie wszystko, nie mogę biec, nie będę pisać.
Mądrą decyzją było też ustawienie się we właściwej strefie czasowej (3:45-4:00) na początku tej stawki. Widać, że ze startu na start mądrzeję, nie? Ustawiliśmy się więc z Łukaszem, który też planował biec na 3:45 (w zamiarze tak miało być, serio!) zaraz za zającem na ten czas. No, może nie takie zaraz za nim, ale gdzieś blisko.

Cichy start i lecimy(biegniemy)
Jeszcze nigdy nie zdarzył mi się taki start. Dokładnie o godzinie 9, wystrzał i wyjechali wózkarze. Chwila później i lecimy my. Żadnego odliczania od 10, żadnych wrzasków euforii wybiegających na trasę maratończyków. Cisza. Stukot butów.  300 metrów lekkim truchto-marszem do startu i lecimy. Włączam Garmina, który jak zwykle okazał się perfidnym zdrajcom i staram się zacząć planowanym tempem 5:05 (jak dobrze jest słuchać dobrych rad, dziękuję za nie!). Przez około 600 metrów tempo miałam 5:16 z powodu tego, że słabo z wyprzedzaniem było w Krakowie, oj słabo, biegliśmy w tak zwartej grupie, że mimo iż starałam się lawirować między ludźmi nadrabiałam tylko dystansu i nic nie zyskałam oprócz niepotrzebnych metrów na Garminie. Udało się jednak znaleźć odpowiedni pułap, nie gubiliśmy siebie nawzajem z Łukaszem i planowym tempem kręciliśmy kolejne kilometry.
Złapałam rytm, bardzo dobry rytm, Tempo średnie było piękne, wszystko było piękne. Garmin doliczał mi do każdego kilometra około 200 metrów więcej, ale było mi tak dobrze i cudownie, że nie przejmowałam się tym - wg opaski z międzyczasami cały czas miałam w zapasie minuty na 3:45, w dodatku zbierało mi się ich coraz więcej. Około 10 km wyprzedziliśmy z Łukaszem zająca na 3:45, co było nie lada wyzwaniem, bo biegła z nim ekstremalnie zwarta grupa, która zajmowała całą szerokość trasy. Która dodatkowo wcale nie była taka szeroka ze względu na nawrotki. Mimo wszystko dzięki tym nawrotkom miałam okazję przybić piątkę Natalii, kiedy byłam przed 18 km. Wtedy biegłam już sama, Łukasz odłączył się ode mnie na 13 km, ale i tak wykręcił piękny czas, gratki jeszcze raz!

ja, Łukasz w turkusowej koszulce i moja nieszczęsna kita. (źródło: maratonypolskie.pl)


Chwilo trwaj
Punkty odżywiania to jest coś z Krakowa zapamiętam bardzo. Było ich mnóstwo, nie miałam możliwości pomyśleć o tym, czy powinnam coś zjeść, wypić izo/wodę. Dwa małe łyczki wody na każdym puncie, od 15 zaczęłam jeść banany/pić izotonik. Nie chciałam pić więcej, nie chciałam tracić czasu na latanie po toikach i bardzo dobrze zrobiłam. Cały czas byłam nawodniona, słońce było tylko chwilami, odczuwalna temperatura w okolicach 20 stopni, czyli pić i jeszcze raz pić, ale nie przesadzać. Owszem, zdarzały się punkty gdzie piłam dużo więcej, ale za wszelką cenę nie chciałam doprowadzić do chlupotu w żołądku co niestety zrobiłam na dwudziestymktórymś kilometrze, na szczęście tylko przez chwilę.
Zastosowałam się do swojej zasady i nie gadałam za dużo. Odpowiadałam, pośmiałam się chwilami, ale nie chciałam tracić energii. Krzyczałam jedynie do kibiców, kiedy wrzeszczeli moje imię odczytując je z numerka (love love love!) oraz raz do wolontariuszy, że są wspaniali z tymi punktami.
Jak z kibicami w Krakowie? Byli i kurde, nie narzekać mi tu, że nie. Brawo za wytrwałość w deszczu, za wrzaski, za bębny, muzykę, za przybijane piątki. Jesteście wspaniali, oby było Was więcej!
Jest pięknie, utrzymuję tempo, jest mi lekko. Jesteś gwiazdą Sylwia! Tylko utrzymaj to do końca. Zaczęło świtać mi w głowie, że 3:40 jest realnie do złamania, że wystarczy, że utrzymam tempo i bez problemów zejdę poniżej. Haha, wystarczy, że utrzymasz tempo. Haha. Taka jestem zabawna.
Na 28 km poczułam mocny ból. No tak, start bez kolki to nie start, sorki, zapomniałam kochany organizmie, że lubisz o sobie przypominać. Za wcześnie na ścianę krzyczę do siebie w duchu i ledwo utrzymuję tempo. Ba, ledwo się zmuszam, żeby nie przejść do marszu. Bolało jak diabli. Głęboki wdech i długi wydech. Powtarzaj Sylwia, ręka do góry, utrzymuj tempo i zabij kolkę oddechem. Zabita. Uf!

Ścianka i najdłuższe 5 km w życiu
Do 35 kilometra trzymałam piękny rytm i wszystko było pięknie. Krzyczałam do ludzi, którzy przechodzili do marszu, że jeszcze trochę i meta! Że już bliżej niż dalej... Oh, jakaż byłam głupia.
Dziękuję panu za poczęstowanie mnie batonikiem na 32 km(chyba 32) i za słowa, że na pewno uda mi się poniżej 3:40. Dziękuuujęęę!
35 km i jest. Pieprzona ściana. Łydki bolą, pojawiają się delikatne skurcze. Staram się, dawać z siebie nie mniej a więcej, niekontrolowanie zaczynam źle oddychać, dziwnie się poruszać, jakby każdy krok był męką. Zaczynam człapać, biegnę powoli, mózg mi paruję, ja paruję cała, bo przed chwilą drugi raz lunęło. Nie pomaga nawet muzyka, którą zaaplikowałam sobie dopiero przed chwilą (coś czuję, że jeszcze trochę i się z nią całkiem pożegnam, szok). Jest mi bardzo ciężko i skurcze nasilają się. Niech to szlak! Aha, no i kitka o której miałam wspomnieć. Dopóki było sucho było fajnie, bo nie przeszkadzała. Jak lunęło to moje włosy z rozwianych zbiły się w kokon i raz za razem dostawałam nimi jak biczem po oku. Tak oku. Jednym. Prawym.
Walczyłam ze ścianą ostro. Albo ona albo ja. 37 km był kryzysem mocy totalnej. Oj jak wtedy było źle. Czułam się jakbym biegła w miejscu. I ten moment, ten pieprzony moment, kiedy przeszłam do marszu. Idę, gdzieś to mam, nie chcę już łamać 3:40, chce skończyć. Mam dość tych podbiegów, dość wszystkiego. Mój wzrok błaga o zabranie mnie do auta, wysuszenie, podstawienie pizzy pod nos i ugłaskanie.
Jeb! Ktoś klepie mnie po plecach. Dziewczyno! Zrobiłaś wtedy coś niesamowitego! To jedno klepnięcie, to skinienie ręką żebym biegła i pobiegłyśmy chwilę razem, to było to! Dalej jest mi ciężko, wleką mi się kilometry jak nie wiem co. Do 40 tak się wlekło. Najdłuższe 5 km w życiu.


Ostatnia setka

Na 40 km stało się coś niesamowitego. Mój Garmin pokazał, że do kolejnego km jeszcze jakieś 200 m a tu już tabliczka, że 40! Patrzę na zegarek i widzę, że złamanie 3:40 jest w moim zasięgu. Biegnę! Trochę wolno, trochę boleśnie, ale naprawdę się nie poddaję. Zaciskam zęby, pozostało tak niewiele, Sylwia. 41 km i to rodzące się uczucie w żołądku. Takie dobre, przyjemne. Przyciskam mocniej. Tempo chwilowe w tym momencie spada poniżej 5 min/km. Widzę bramę. Wielką białą bramę. Wiem, że to jeszcze nie meta, to bramka sponsora. Nie dam się  nabrać jak rok temu na półmaratonie warszawskim, gdzie pierwszą dmuchaną bramę wzięłam za metę.
Biegnę, bardzo boli, bardzo bardzo! Odpuść! Walcz! Odpuść. Na zegarku pojawia się 3:39 i ktoś z tłumu krzyczy: OSTATNIA SETKA. Myślę: tyle co jeden rytm Sylwia. Tyle co rytm. Po prostu to zrób, zrób jeden rytm do mety. Udaje mi się na tej setce wyprzedzić kilka osób nawet. Game over. 3:39:12. 12 miejsce w K-20, 47 na wszystkie 680 pań. 47!! Mogę umierać?

Idę przed siebie. Patrzę na zegarek, nie mogę uwierzyć. Łzy! Szczęścia, bólu, zmęczenia. Tylko nie siadaj, idź, nie siadaj. Przytulam się z kimś, gratuluję, gratulują mi. Następne przytulenia. Ktoś zakłada mi medal na szyję, który od razu ucałowałam. Najcenniejszy. Wywalczony.

Jeszcze nigdy masaż nie był tak cudowny i bolesny zarazem, jeszcze nigdy woda nie była taka pyszna i jeszcze nigdy nie była z siebie samej taka dumna.
Zrobiłam to cholera. Zrobiłam. Pierwszy (tego z ubiegłego roku, który przeszłam nie nazywam prawdziwym) prawdziwy przebiegnięty maraton. Z takim czasem. Mission completed.
Dziękuję Bogu, dziękuję Kubie za mordercze treningi, za każdą jedną łzę wylaną w lesie twarzą do ziemi po zakresach, kiedy już nie mogłam. Warto. Dla takich chwil warto patrzeć na butelkę z wodą wypadającą z dłoni i bezradnie spojrzeć na wolontariusza, bo schylanie się było mega problemem, warto umierać kolejnego dnia i tyłem schodzić po schodach.


PS: Nie nie mam wstrętu do biegania. Nie zbrzydło mi, wręcz przeciwnie.
PS2: Dieta białkowa przed maratonem działa naprawdę. Ja odpuściłam, a  Natalia, która debiutowała wczoraj, wcześniej bardzo rygorystycznie trzymała się diety. Wpadła z czasem 4:08 na metę i nie miała ściany. Moja duma! I czas mi wywróżyła. Dzień wcześniej założyła się ze mną, że złamię 3:40, ja śmiałam się, że to niemożliwe. Czekoladę musiałam kupować ;)


Trzy trzydzieści dziewięć dwanaście. Czujecie?


nasz team, jeszcze przed startem

środa, 14 maja 2014

Dieta przed maratonem. Ładowanie węglowodanów - faza pierwsza i druga

Na 6 dni przed maratonem postawiłam na 6-dniową dietę. Nigdy nie wierzyłam w diety kilkudniowe (i nadal mam to samo zdanie), które potrafią nas przez kilka dni odchudzić/ujędrnić ciało/wyszczuplić/poprawić samopoczucie/przygotować do startu. Dlatego też, przedmaratońską dietę, która składa się z dwóch faz traktuję z przymróżeniem oka.

Po co?
Podobno dieta ta opóźnia efekt zmęczenia na maratonie. Super co?
Generalnie (opieram się na wiedzy mądrzejszych, ja dopiero po maratonie napiszę jak się u mnie sprawdziła) dieta ma zastosowanie w sportach wytrzymałościowych, trwających ponad 90 min, czyli pod maraton ideolo. Cel jest jeden: zwiększenie glikogenu w mięśniach ponad naturalne możliwości, czyli żegnamy się ze ścianą (oby!!). Jednak, żeby wszystko miało sens, trzeba zastosować dwie fazy.

O co chodzi(biega)?
Otóż, pierwsza faza to 3dniowe ograniczenie węgli na rzecz białka. Cholernie ciężka, przynajmniej dla mnie. Jestem osobą, która dzień zaczyna od owsianki, makarony i ryże to główny składnik diety (oprócz warzyw i owoców i czekolady, jasna sprawa), a białka je zdecydowanie za mało (o czym trąbią moje wyniki....).
Dodatkowo, od początku tego roku zrezygnowałam z dużej ilości nabiału - serki wiejskie, kefiry, twaróg, mascarpone, śmietana. Jadam je obecnie naprawdę od święta i mój brzuch jest mi za to wdzięczny. Nie potrafię sobie jednak odmówić jogurtu greckiego i naturalnego, ricotty oraz zwykłego krowiego mleka.
O tym czemu odstawiłam te produkty nie będę się tutaj rozpisywać, bo wiecie jak to jest - czasami organizm wysyła sygnały, że coś mu nie pasuje i warto go wtedy słuchać. Głównym powodem rezygnacji było to, że nabiał rozkłada się baaardzooo długo w organizmie. Ja wychodziłam biegać, a twaróg zjedzony na śniadanie przypominał o sobie przez całą trasę w postaci ekstremalnego (naprawdę nie polecam takich boleści, normalnie idzie się zarżnąć) bólu brzucha. Zwykle cały dzień mam wypełniony po brzegi i nie mam czasu na odczekiwanie niewiadomoile na to, żeby wyjść na trening/planować o której będę biegać, co zjeść przed co po. Wieeem! Wiem, że to ułatwia i chcieć to móc, że wystarczy chwila i plan na następny dzień/tydzień rozpisany. U mnie takie rozpiski działają na odwrót.
Wracając do diety! (bo o tym wpis wszak)
Pełna determinacji popędziłam do marketu, załadowałam koszyk dorszem, kurczakiem (mięso też od święta jem, a jak...), serkami wiejskimi, tofu, serkami homogenizowanymi naturalnymi o dużej ilości białka i małej węgli, twarogiem. Z twarogiem zrobiłam tak, że wzięłam jeden półtłusty, drugi chudy, licząc, że może półtłusty, który jadłam wcześniej ma wpływ na trening i to uczucie w żołądku, które do przyjemnych nie należy. Jak mi potem koleżanka wytłumaczyła, zawartość laktozy jest w nich taka sama (chociaż mam na nią uczulenie tylko, kiedy jem dużo nabiału regularnie), ale po eksperymencie: twaróg chudy pozwala mi wyjść wcześniej na trening. Nie pytajcie jak to jest... Sama nie wiem, ale w moim organizmie wszystko jest dziwne ;)
+ jadłam sporo węgli, trochę miodu, chrupkiego pieczywa, zwykłego chleba, dżemu, suszone owoce, bo cały czas trenuję, a boję się osłabić przed maratonem, w dodatku tak dawno nie jadłam tyle białka, że wolę za bardzo nie eksperymentować w tej kwestii. I cały czas wyznaję zasadę - biegnie się głową maraton.

Konkrety:
Przez 3 dni zrezygnowałam z większości warzyw i owoców, odstawiłam owsiankę, ryże, kasze, makarony [*] a postawiłam na wszystko to co miałam w koszyku. Węglami były warzywa - szpinak, buraki, marchew, sałata, papryka etc. Postawiłam też na cieciorkę i migdały.

Śniadania: twaróg z dodatkami: wersja na słodko: z miodem, migdałami i jabłkiem, kawa; wersja na wytrawnie: z rzodkiewkami, pietruszką, olejem lnianym, kawa/ omlety ze szpinakiem i warzywnym wkładem

Omlet ze szpinakiem wypełniony sałatą, pietruszką i papryką; pomidor
twaróg z rzodkiewką, olejem lnianym i pietruszką; dwa gotowane jajka



Obiady: dorsz pieczony ze szpinakiem lub brokułami i marchewką/ kotlety z ciecierzycy/ hummus z burakami

Kolacje: omlety (jak ten śniadaniowy)/ jajecznica/ pierś z kurczaka z oliwą i warzywami

jajecznica z pomidorami, wędzona makrela


Pomiędzy posiłkami zjadam jeszcze 1-2 serki wiejskie, migdały, jabłko i węgle, o których pisałam wcześniej.

serek homogenizowany
serek wiejski, migdały


Od jutra rana fiesta! Do łask wraca owsianka, makaron, kasze, banany (!). To właśnie za bananami tęsknie najbardziej. Już nawet nie chcę mówić, że ostatnio nakupowałam ich cały stos, patrzą na mnie i wołają, dzisiaj już się prawie ugięłam, ale skoro i tak sobie folguję, luźno się trzymam zasad,  to zastąpiłam banana wieśniakiem...

piątek, 9 maja 2014

pukpuk, to ja maraton

Dzisiaj będzie taki przedmaratoński wpisik, bo właśnie zaczyna do mnie docierać, że za 9 (dziewięć!) dni o godzinie  9.00 usłyszę wystrzał startera i będę zapierdzielać do mety po drodze zmieniając decyzję na jaki czas biegnę sto razy.
Oczywiście załączam instrukcję obsługi jak trzymać kciuki, jak życzyć powodzenia, w którą stronę dmuchać, żeby mnie niosło do mety i cała reszta, co robić, by dopingować mnie na odległość, a najlepiej to stawić się przy trasie machając pomponami i trzymając transparenty na mą cześć, które podniosą mnie na duchu i pozwolą dalej biec.

Ostatnie krótkie już wybiegania, podtrzymanie formy i to dziwne uczucie w żołądku, kiedy pomyślę o tych 42 km. A niebiegający znajomi (i rodzina też, ech, co za wsparcie) pytają - po co ci to Sylwia, no po co?

Jak się przygotowywałam? Od stycznia zaczęłam popierniczać po lesie w celu wybiegania jak największej ilości kilometrów. Miałam mocno zróżnicowany  trening - od niedzielnych długich wybiegań  po biegi w drugim zakresie, rytmy, etc w ciągu tygodnia.  Niestety nie podam ilości kaemów, bo przez zimę gniewałam się z Garminem i biegałam tylko ze stoperem, w związku z czym zimowe Endomondo świeci pustkami. Kwiecień już na Endomondo, zdecydowanie mój najbardziej intensywny miesiąc i żeby to stwierdzić nie są mi potrzebne żadne statystyki.

Zaczynają się startowe spekulacje. Sprawdzanie kalkulatorów, pytania do bardziej doświadczonych koleżanek i kolegów. I te odwieczne pytania, które kołatają się w mojej głowie: dałaś z siebie wszystko na treningach? Przygotowałaś się jak należy? Ile razy odpuściłaś? Ile razy przeklęłaś zakres i zrobiłaś normalne wybieganie? Ile razy kanapa wygrała?
Co by było gdyby. Chyba nie chcę dumać, nie chcę przeliczać, nie chcę się zastanawiać, bo wiem, że mimo wszystko zrobiłam duży krok, jeśli chodzi o moje treningi. Jeszcze w listopadzie przez myśl by mi nie przeszło, że będę robić zakresy w tempie 4:30min/km. Ba, że w ogóle będę robić zakresy!

Wiem, że to mój dopiero drugi maraton, że nie ma co chojraczyć, że na bieganiu znam się tyle co nic. Z jednej strony znam swoje miejsce szeregu, wiem, że nie biegam szybko i nigdy tak nie było. Z drugiej jednak  - ja nigdy nie biegałam tak szybko jak teraz. Co więc robić? Gnać, zabić się, dać upust emocjom i na totalnym flow zrobić maraton, czyli biegnij jak umiesz?
Nie.
Maraton głową się biegnie i to ona (oraz wytrzymałość) będzie moją najmocniejszą stroną 18 maja. Przede wszystkim poważnie podchodzę do tego startu (fenomen, ja i powaga), mam zamiar trzymać się określonego tempa, a przynajmniej próbować, mam zamiar nie myśleć kategoriami omujborze dopiero piąty km, tylko: jeszcze 37 i meta.

Co zamierzam robić i czym zająć głowę w czasie, kiedy nogi będą umierać? (oraz czego nie robić)
Na pewno będę cieszyć się chwilą, no, przynajmniej! przez połowę tego dystansu. Będę pozdrawiać kibiców i przybijać piątki, będę myślała o wielkim napisie META i o tym jak będzie pięknie, kiedy go przekroczę. Będę myśleć o tym, że mój treneiro dostanie esemeska z wynikiem jak jego sarenka pobiegła (motywacja mega!). Będę myśleć o tym jaką to jestem gwiazdą i biegaczką, że w maratonach startuję!
Czego nie będę robić? Nie będę rozmawiać. Oczywiście na zadawane pytania odpowiem, ale nie będę wdawać się w długie dyskusje i tym podobne sprawy, żeby nie tracić energii. Z tego samego powodu nie będę latała po szerokości trasy jak szalona próbując ominąć innych zawodników, co zwykle robię zawsze, kiedy to przez pierwsze kaemy szarżuję jak rozpędzony polonez.

Dobra, żeby nie zanudzać. W niedzielę, 18 maja wszyscy wstają rano i przesyłają mi czarodziejskimi sztuczkami tajemne moce, które pozwolą mi wytrwać. Proszę oczywiście dmuchać we właściwą stronę, bo poinformuje jak się spisaliście! Ciao!

niedziela, 4 maja 2014

II Półmaraton Grudziądz-Rulewo, czyli o tym, jak to się Sylwii zachciało pobiegać po górkach

Jadę do Grudziądza w piątek. Ogarnia  mnie radosne oczekiwanie, ale też przede wszystkim stres. Jadąc przez okoliczne miejscowości widzę piękny krajobraz. Jest wieczór, ja wgapiona w okno chłonę wzniesienia terenu porośnięte lasami albo rzepakiem. Zaraz... Wzniesienia terenu? Czuję jak serce przyspiesza, a ja zdaję sobie sprawę, że nie umiem biegać w takim terenie. Bo musicie wiedzieć, że większość podbiegów w mazowieckim nie umywa się do tych, które przyszło mi pokonywać w kujawsko-pomorskim. Podbiegi na treningach w tym sezonie zrobiłam raz na Falenicy (i nie chciałam tam więcej biegać :D) i raz treningowo, kiedy to po trudach znalazłam podbieg liczący 200m. Czad, nie? Tyle z mojego romansu z górkami. Jadę tu po życiówkę, a ogarnia mnie przerażenie. Ja i górki. Heheszki.
Nocowałam u Pauliny (znajomi w całej Polsce, to lubię!), za co mega dziękuję! Bo wiecie jak to jest. Zaczynacie gadać o starcie, o tym, że będą podbiegi, że na końcu jest najgorzej. Ale nie tłamsisz tego w głowie, tylko wyrzucasz z siebie, zero stresu wieczorem, mnóstwo gadania i zielona herbata. Takie wieczory uwielbiam ;)


Po śniadaniu, jeszcze w piżamach siedzimy i znów gadamy. O tym, że Paulina jest pacemakerem (zazdroooo!) na 2:15, o pogodzie. No właśnie. O 8 rano termometr pokazał 9 stopni w cieniu. Ideolo. Tak to ja mogę biegać! Wieje, co widzę przez okno. Tym razem nie mogę przeczekać wiatru albo iść biegać po Kabackim. Rada nie rada, muszę się z nim zmierzyć. Słońce świeci, postanawiam więc przywdziać krótkie spodenki i bluzkę na ramiączka. Patrząc na ten strój przypomina mi się nieszczęsny start na półmaratonie warszawskim - biegłam w takiej samej koszulce. Przeklinam siebie w myślach, że musiałam sobie przypomnieć o tych nieszczęsnych zawodach.
Pierwszy raz w życiu założyłam sobie opaskę na rękę z międzyczasami. Taką, coby złamać 1:40. Ambitnie podeszłam do swojej nowej życiówki, a jak ;)
Już na miejscu startu, po odebraniu pakietu startowego (dzień wcześniej za późno przyjechałam) robimy rozgrzewkę, oddajemy rzeczy do depozytu. A, tutaj muszę napisać, ze świetny pomysł z depozytem. Był on w autobusach, które później jechały na metę, żeby zawodnicy mogli je tam odebrać. Gwoli ścisłości, nie był to bieg po mieście, tylko z miasta do miasta, śladami Bronka Malinowskiego. Pierwszy raz miałam okazję w takim startować. Fajna sprawa!



Startujemy! Niesie mnie! Tempo 4:08, przerażona zwalniam, chyba oszalałam. Pierwszy km 4:30 na zegarku. Prrr, szalona! To nie start na dychę! Pamiętaj o podbiegach! Dalej mnie niesie, bez problemów utrzymuję tempo w okolicach 4:40. Biegnę, przybijam piątki z kibicami, jestem gwiazdą! No jestem gwiazdą i świecę mocno do 10km, kiedy to zabija mnie szybko i skutecznie drugi podbieg. Do 10 km miałam w zapasie 20 sekund, żeby złamać 1:40. Niestety, im bardziej było do góry, tym moje tempo gorsze. Wściekła, sfrustrowana, biorę podbiegi mocno, ale na nic to. Zapas mi się skończył na 12km. Do 15 mam jeszcze nadzieję na odrobienie straconych minut, ale jest ciągle coraz wyżej. Dodatkowo na otwartej przestrzeni wiatr wieje w twarz tak mocno, że nie wiem czy walczę z trasą, czy z nim. Nie umiem biegać pod górkę ani z górki. Mam wręcz wrażenie, że na zbiegach męczę się jeszcze bardziej. Wiem już, że nie dam rady wyciągnąć nic poniżej 1:40. 1:40 też przestaje być realne. Kurde no. Tak dobrze żarło :(
Chcę przetrwać ten katorżniczy bieg i nie dać się zmiażdżyć podbiegom. Od 18 km mam tak wysokie tętno, że przeraziłabym się pewnie gdybym miała pulsometr. Dyszę jak stara lokomotywa. Walczę o każdy oddech i o każdy metr. Od 18 km zaczęło się już tylko do góry. Chwilami po płaskim, jakiś mocniejszy zbieg (ała) i znów do góry. Tętno mam chyba zgonowe, co ja robię na trasie?! Zastanawiam się nawet co by było, gdybym na 3 sekundy przeszła do marszu. No way mała. Nie przejdziesz do marszu nawet na sekundę. Po prostu się już potem nie poderwiesz. Gnaj! Znaczy człap! Może za sto lat ujrzysz metę! A jak do marszu przejdziesz to ambulans jadący na końcu będzie musiał Cię zgarnąć. Dlaczego ten półmaraton nie trwał do 15 km? Byłoby czadersko. I ominęlibyśmy największe podbiegi. Dla mnie, dziewczyny z Mazowsza, biegającej po płaskim Kabackim i płaskiej Puławskiej to był hardcore. Istne piekiełko dla łydek. Od 19 ludzie zaczynają przechodzić do marszu. Nie róbcie tego! Drę się do nich, żeby biegli, że już niedaleko! Jeden pan podrywa się, biegnie. Potem pan z przodu, który od 16 km non stop się odwracał (szkoda energii!!) odwraca się do mnie  i pyta czy to mój pierwszy półmaraton. Sapię i dyszę, tak, że mam ochotę potwierdzić. Odkrzykuję jednak, że nie, piąty! Coś tam pan próbuje jeszcze zagadywać, ale ja odburkuję tylko. Taka jestem niekulturalna. Ale chcę te resztki sił zachować, żeby na metę nie wpaść na kolanach.
Ostatnia prosta, znaczy ostatnie kręte podbiegi i widzę ten wielki napis META na dmuchanej bramie. Jeszcze tylko trochę do góry, trochę po płaskim! Nawet udaje mi się przyspieszyć na tym kawalątku płaskiego i wyprzedzić odwracającego się pana. Z czasem 1:42:54 wpadam na metę. 



Życiówka Sylwia. Udało się. Po to tu przyjechałaś! Po tę życiówkę. Cieszę się! Cieszę się, ale czuje ten niedosyt.  Moje ego jest średnio dopieszczone, chciało więcej. Przecież tak dobrze żarło, ech... Chyba jest dobrze. Wiem co muszę poprawić, że te podbiegi mnie stłamsiły. Wiem już, że to jest mój słaby punkt. Będę trenować, promise!

Ach, w Grudziądzu czekały na mnie zaszczyty, a jakże!
Ku swemu ogromnemu zdziwieniu zajmuję II miejsce w kategorii K20! Kiedy w Pionkach na Grand Prix stawałam na podium ostatni raz w kategorii K16 stwierdziłam, że to pewnie mój ostatni raz na pudle, bo w K20 większa konkurencja ;)
A jednak! Podbiłam Grudziądz, wygrałam bon na zakupy i mnóstwo kosmetyków. Zaprosili mnie na imprezę za rok nawet. Jak potrenuję górki to przybędę, promise!