czwartek, 31 lipca 2014

XXIV Bieg Powstania Warszawskiego

Relacja dzisiaj. Od razu napiszę, że nic na  tym biegu nie ugrałam.  Życiówki z Pionek nie poprawiłam (sic sic!). Pobiegłam trochę jak czołg - 47 min (:OOOOOOOOO). W trakcie biegu 4 razy się  zastanawiałam jak zrobiłam życiówkę w Pionkach i doszłam nawet do wniosku, że jestem mistrzem treningu, gdzie czasy kręcę całkiem najs.

Od początku. Jakieś fatum ostatnio nade mną krąży, bo co bieg, to ja chora. Tym razem padło na żołądek i chyba 15 minutowe szukanie toalety. Nic przyjemnego, mówię wam, dlatego nie zagłębiajmy się w temat.

przed startem, banan pod pachą, te zmęczone oczy
mówią same za siebie
Start zaczynał mi się o 21 (był jeszcze bieg na 5km, start 20:40). Ja już chyba nie umiem biegać wieczorami, serio. Tak się przestawiłam na poranne  treningi, że wieczorem nogi przestawiają mi się na tryb off. Do tego doszło zmęczenie po całym tygodniu, stres. Głowa była ciężka i dobrze, że byłam z Niną i trochę pożartowałam, bo bez niej chyba bym się rozbeczała przed startem.

Przez pierwsze 5 km żarło, potem zdechło, także wszystko w temacie. To był ciężki bieg i psychicznie i fizycznie. Chyba za dużo od siebie wymagam, za bardzo się spinam, a potem zjada mnie stres. Muszę nauczyć się opanowywać emocje, więcej odpoczywać i startować w pełni sił.

Przez ostatnie dwa km biegłam koło super suczki i jej pana. Wiem, że dla niektórych niezrozumiała jest moja podjarka, ale przez całe biegowe życie, truchtałam z własnym psem, także widok owczarka niemieckiego, posłusznego i czerpiącego radość z biegu ze swoim panem był naprawdę rozczulający.

źródło: http://tvnwarszawa.tvn24.pl/
Co do trasy nie mam zastrzeżeń, bardzo szybka, na pewno nie jeden wykręcił piękny czas (jak widać mi one przychodzą w trudnych leśnych warunkach, taki mój los). Całość składała się z dwóch pętli (na dychę) lub jednej (na piątkę). Przed startem odśpiewaliśmy dwie zwrotki hymnu (love, uwielbiam takie akcje).
Biegłam w białej koszulce z maratonu majowego, bo jest ona najlżejsza i szczerze przyznam, że trochę się zawiodłam na koszulce na 70. rocznicę wybuchu powstania. Nie rozumiem zamysłu autora zupełnie. W zeszłym roku była zdecydowanie lepsza, mimo, że tylko w męskiej rozmiarówce. Medal też mnie nie zachwycił, ale dla gadżetów się nie biega, dlatego to tak na marginesie.

Oczywiście wiem, że nie każdy bieg, to życiówka, no raczej, że tak, przecież do końca życia nie będę na każdym biegu poprawiać czasu. Za  nudno by było, co? ;)
Trochę sentymentalnie było, biegłam już ten bieg w zeszłym roku, to był mój pierwszy start z Garminem wtedy. Ach, wspomnień czar, łezka w oku się kręci.


Nie jestem z siebie zadowolona, wiadomo, ale już mi przeszło, nie bluzgam, nie narzekam, trenuję dalej. No przecie.
Dobrze, że jeszcze kilka dziesiątek przede mną, bo! Nie biegnę maratonu *muzyczka ze Szczęk*. To była trudna i bolesna decyzja, trochę mnie rozstroiła, bo została podjęta jakby nie przeze mnie. Przecież ja kocham maratony! To człapanie jest najpiękniejsze na świecie. Ale trzeba się zdecydować, czy zamulanie w maratonach czy poprawa wyników na krótszych dystansach a potem przyatakować 42 km.
Ale o zmianach i tym podobnych rzeczach postaram się wam napisać coś więcej w kolejnym poście.

czwartek, 17 lipca 2014

praca a bieganie

Trochę mnie tu nie ma co? Nie ma mnie też w wielu innych miejscach, w których chciałabym być, ale obowiązki zmuszają mnie do pracy po 10h na nogach w gastro i czasu dla siebie równego zeru. Bieganie zeszło naprawdę na drugi plan, o blogu nie wspomnę.

Ostatnio moje bieganie to ciągłe próby. Testuję się, staram przyzwyczaić do biegania na ciągle zmęczonych nogach. Już wiem, że kiedy pracuję do 23, a następnego dnia rano chcę przed pracą zrobić trening, to muszę zjeść porządne śniadanie, odczekać swoje i dopiero wtedy iść biegać. Żadne tam banany, czy wafle ryżowe z dżemem nie wchodzę w grę przed bieganiem rano. Opadam z sił szybciej niż szybko i udręką staje się każdy kilometr.

Szukałam swojego "czasu", najodpowiedniejszego momentu na godzenie biegania i pracy i chyba ranki sprzyjają mi najbardziej. Chociaż taka dumna z siebie samej jestem, bo wczoraj wróciwszy do domu po pracy wieczorem, zjadłam 3 banany, odczekałam aż żołądek sobie z nimi poradzi i fruuu na stadion. Zrobiłam fajny trening w najs czasie. W trakcie zrobiło się ciemno i troszkę zwolniłam (bo przecież to nie zmęczenie, nie!), bo bałam się, że wygrzmocę się solidnie i nikt mnie nawet nie odnajdzie na tylko w połowie oświetlonym stadionie.

Taki trening wczoraj. Nie, nie biegałam stadionu na skosy, to mój Garmin tak pięknie łapie satelity, zuch chłopak ;)

W końcu udało mi się odwiedzić las (love love) i wybiegać 16 km, czyli coś więcej niż dychy i dwunastki, które to przewijają się ciągle.

Jak sobie radzę ze zmęczeniem? Staram się spać, staram się rozsądnie jeść (maca, jagody goji, nasiona chia - te superfoods naprawdę działają!). Regeneruję się  biorąc zimny, a nie gorący prysznic i wam też polecam, po pierwsze w lato przyjemniej, a po drugie wasze mięśnie będą w siódmym niebie.

Były momenty zwątpienia, były nieudane treningi, w których skracałam dystans, bo zwykłe rozbieganie było koszmarem. Ani razu na szczęście nie przeszło mi przez myśl, żeby dać sobie spokój, że studia, że praca, że nie mam czasu. Że zamiast wolny dzień przeznaczyć na jakiś łomżing galopuję do lasu, żeby poszczerzyć się do innych biegaczy. Takie życie ;) Wierzę mocno w to, że musi być tylko lepiej, że zaczynam godzić obowiązki z treningami i coraz śmielej patrzę w przyszłość.

Na dowód tego, że się nie poddaję, selfie zrobione minutę po tym jak weszłam do domu. Zakresy (sobotnie, 12 lipca) kręciłam w ulewie, ale ten diabelski uśmiech mówi sam za siebie ;)

wtorek, 1 lipca 2014

podsumowanie czerwca 2014

Tak naprawdę to nie ma co tu podsumowywać. Czerwiec był kompromitacją na całego, brr!
W czerwcu się ładnie pochorowałam i od 14  (dwa tygodnie już, szlak!) biegałam tyle co nic albo nawet nic. Na liczniku ledwie!! 145 km i jak wchodzę na statystyki na endomondo to dostaję zawału. Za każdym razem. Kwiecień był mega mega dobry, maj był dobry, czerwiec był tragiczny. Od kilkunastu dni czuję się jak narkoman na odwyku. I uwierzcie mi, całe to siedzenie na dupsku już mi bokiem wychodzi dosłownie. Bo to co mi się odłożyło tu i tam to moje, nie? W domu wysprzątałam już wszystko co się dało i nic nie mogę teraz znaleźć *perfekcyjna pani domu*. Odkryłam też, że mam fajne urządzonko do spieniania mleka w kawie, które już przetestowałam, majestatycznie rozchlapując połowę kawy na ścianach, podłodze i sobie.

Wczoraj miałam zakończyć miesiąc treningiem i nic z tego, bo kiedy postanowiłam już wyzdrowieć, wypocząć i zatęsknić jak cholera, postanowiło cały dzień padać. Bożesz, jaką żółć dzisiaj z siebie tu wylewam, normalnie się nie poznaję ostatnio, chyba muszę zjeść snickersa, bo zaczynam gwiazdorzyć.
Jedyne co dobrego było w czerwcu to start na dychę i to uczucie, że jednak mogę biegać całkiem szybko.

No to jaki ma być lipiec? Wybiegany oczywiście, bez chorób oczywiście, z flow oczywiście.
Poza tym startuję na dychę 26 lipca, zamierzam się przyłożyć na treningach. No i maraton jesienny, też zamierzam się przyłożyć. Nie wiem, kurde nie wiem, jakiś mętlik w głowie mam. No bo! Albo dycha, albo maraton, nie? Tym bardziej, że 3:39:12 na maratonie zobowiązuje, żeby trochę lepiej pobiec Wrocław. 44 minuty na dychę też zobowiązuje. No i po co Ci Sylwia było takie szybkie bieganie?! (Oczywiście to szybkie z przymróżeniem oka proszę czytać, ja wiem, że ze mnie żaden boss).


Pozdrawiam Was biegowo, bo dzisiaj już bieganie będzie (motyle w brzuchu, jaranko na całego, och, ach!).