Omg, powinniście mnie wychłostać, że tak mało piszę i wgl, same jakieś dziwne podsumowania i relacje. No, ale jestem, żyje, bieganie ani praca mnie jeszcze nie zabiło. Zabija mnie jedynie myśl, że jeszcze tylko wrzesień i zaczynam hardcore ze studiami i będę miała jeszcze mniej czasu, oooooo!
Dobra, wrzesień jest (gdzie ten lipiec, gdzie ten sierpień?!).
Zostaliście wprowadzeni w błąd, w sierpniu wystartowałam w zawodach, co prawda spontanicznie, ale jednak. W dodatku zajęłam pierwsze miejsce, co przyszło mi łatwo i bez spiny, bo to bieg lokalny i nikt mnie nie gonił, od początku do końca biegłam pierwsza i robiłam to tak, jak chciałam.
Co do zawodów, to odbyły się w Iłży pod Radomiem. Rodzinne miasto mojej mamy, mieszka tam jej siostra i dlatego też mocno się stresowałam, że będzie masakra, pobiegnę jak kretynka, zgubię się (ojezusie moja zmora na lokalnych biegach, zawsze jęczę, że się zgubię) i wgl będzie do kitu. Na bieg dodatkowo się spóźniłam, bo organizacja czasu i synchronizacja go z innymi zdarzeniami danego dnia jest moją piętą Achillesową i tym razem też tak było. Ale nie zagłębiajmy się w to, bo nikt nie chce czytać o tym jak to Sylwia już prawie mdlała w samochodzie na myśl o tym, że nie zdąży na bieg. Pobiegła - tego się trzymajmy.
Biegi były dwa - połówka i dycha. Ja na dychę. Ja!! Ta, która zawsze wybierała odważniejsze opcje, gardząc dystansem, który liczył mniej kilometrów. Otóż wszyscy startowali razem, potem połówka zmieniała trasę czy coś (nie wiem, bo się spóźniłam). Nie chcecie wiedzieć jaka byłam przerażona. Poziom hard, obłęd w oczach, już nawet nie myślałam o tym jak ja pobiegnę tę dychę bez rozgrzewki, tylko o tym, czy nagle nie wyląduję gdzieś w zaroślach czy innej rzece, jeśli pomylę trasę. Oczywiście nie wiedziałam, kto na dychę, kto na połówkę, bo przecież nie miałam czasu się zorientować w tej kwestii. Kosmos jakiś, mogiła i wszystko naraz. O tym ile bluzg przez moją głowę przeleciało nie będę wspominać. Oraz o tym, że po stokroć przysięgłam sobie, że biegi lokalne nie są na moje nerwy i same masówki od tej pory, za tłumem jak w dym. No, w trakcie mi przeszło, no.
Otóż na każdym rozwidleniu drogi stali panowie strażacy, którzy to zawsze na moje przerażone "GDZIE NA DYCHĘ?!?!?!" pokazywali zgodnie jeden kierunek (w sumie tylko taka blondynka jak ja pobiegłaby gdzieś indziej, skoro tylko jednego z kierunków nie blokował wóz strażacki, anyway). Biegłam sobie, fajnie, pod górę ciągle, trochę narzekałam, ale jak na drugim okrążeniu powiedzieli mi, żem pierwsza, to już wszystko mi było jedno, byle tylko nie dać się wyprzedzić (o życiówce zapomniałam po 3 km...). Ale im częściej odwracałam się do tyłu, tym mniej ludzi widziałam, a już na pewno żadnej kobiety. Dlatego bez spiny spokojnie, co by ładnie i świeżo na metę wbiec, a nie jakbym walczyła o życie (#kobietaświatowa).
Fajnie, super, a już na 9km, gdzie kibicie mi klaskali i już gratulowali to normalnie frunęłam. Mimo zmęczenia i bolących nóg, to pędziłam jak strzała, bo oni mnie nieśli. Ach, mówię Wam, wszystkim polecam, od tych emocji mam do tej pory ciary na plecach, mrau. Ach, te gratulacje od tylu ludzi po przekroczeniu mety, te krzyki i ten doping, awww!!! Piękne piękne piękne i dla takich chwil się trenuje.
Pudło zawsze cieszy, ale przy takim aplauzie, przy świadomości, że jest się pierwszą open i wszystkie oczy (i aparaty i kamery i wgl gdzie był TVN?!) skierowane są na Ciebie, to po prostu FEEL LIKE A STAR.
I nieważne, że konkurencja słaba, że bez życiówki, że trasa tylko dziesięć km (nędza) a tak mnie sponiewierała. Nic nie było ważne, nie zrobiłam nawet rachunku sumienia, gdzie popełniłam błąd i co mogłam lepiej. Endorfiny wzięły górę nad wszystkim. Pierwsza w open! I to od początku do końca (zainteresowanym, adres do wysyłania gratulacji, prześlę mejlem (; )!
Jak się biegnie taki bieg, gdzie przed 5km mówią Ci, żeś pierwsza? Ciężko. Ciężko ze względu na ciężar psychiczny i fizyczny. Fizyczny to dlatego, że przede mną biegły same koksy, których czasy były dla mnie niedostępne, albo ktoś daleko za mną. Żadnych męskich pleców przede mną, które to by mnie ochroniły przed wiatrem i widokiem czyhających podbiegów. Ech. Nie miałam się za kim schować, biegłam sama i w pewnym momencie zrobiło mi się trochę smutno nawet. Tu zawody, a ja sama. Sama to ja jestem na treningach. Do tego ciągle pod górę, a ja wgl nie mam styczności z podbiegami (te żale i narzekania, aj noł, aj noł). Jednak panorama miasta widzianego z góry była powalająca i chociaż na chwilę odrywała mnie od głupich myśli. O matko, ile ja rzeczy rozkminiam podczas biegu! Aż się dziwię, że nie mam jeszcze kwadratowej głowy od tego.
Organizacja całkiem najs, chociaż przedłużanie dekoracji wcale ładnie nie wyszło, bo większość poszła do domu. Dobra, nie smęcę. Pięknie kilometry oznaczone, wręcz co do metra, a ja bardzo to lubię, kiedy ktoś dba o takie rzeczy.
Wiem, że brzydko, post bez zdjęć, ale jest po 5 rano, ja za chwilę muszę wyjść z domu i nawet nie mam czasu takowych poszukać. Postaram się zrobić edit.