niedziela, 5 października 2014

muszę muszę muszę muszę

Gnam. Ciągle i nieprzerwanie - to już wiecie, pisze o tym, za każdym razem, kiedy się tu pojawiam. Niestety ciągle jest mnie tu mało, a pisanie ubóstwiam.

Biegłam dzisiaj Biegnij Warszawo, wiecie? Parę refleksji. I z tego biegu i z biegów poprzednich. Z dyszek w sumie, bo takowe biegałam.
To nie będzie optymistyczny post, dlatego jeśli nie macie ochoty czytać o porażkach bez wzlotów, to nie będzie mi przykro.

Ten rok nie jest dla mnie łatwy, nawet mimo kilku sukcesów. Poprawiłam się w półmaratonie, maratonie, na dychę. Staję na podium, udało mi się wygrać bieg. Czego chcieć więcej, co?

Od pewnego czasu, jakoś od czerwca, biega mi się po prostu źle. Ciągle jestem styrana. Biegam, uczę się, pracuję, gdzieś po drodze śpię. Tak to w sumie wygląda. Jestem zmęczona i już nawet maca i buraki nie pomagają. Ile razy było tak, że beczałam po treningu albo nawet w czasie jego trwania, kiedy mięśnie płonęły żywym ogniem. I to nie był ten ogień, który lubią biegacze. To był ogień zmęczonych, ledwo żywych nóg. Cisnęłam mocno, nieprzerwanie, bo ja się przecież nie poddam. Poprzeczkę stawiałam sobie coraz wyżej, chciałam coraz więcej, wręcz nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, że najzwyczajniej na świecie muszę na chwilę odpuścić. Ja?! Ja nie mogę przestać. Ja MUSZĘ cisnąć. Ja muszę pokazać jaka jestem zajebista i jaka to dla mnie pestka. Otóż bieganie to nie jest pestka. Bardzo ciężko jest przekonać swoją głowę, żeby złamać próg komfortu i wzbić się wyżej. Lubiłam to. Ja to dalej lubię, uwielbiam, kocham!
Ale na trening to ja lubię iść na nogach wypoczętych, a jeśli są już zmęczone, to treningiem dnia poprzedniego, a nie bieganiem po piętrach na uczelni, potem pracą na nogach po kilkanaście godzin. Na początku jeszcze jakoś szło. Było ciężko. Ale myślałam, że nauczę się, pogodzę wszystko, dam radę. Wszystko wskazywało na to, że się uda - pobiegłam maraton w super czasie, pobiegłam dychę w Pionkach w super czasie. Jeszcze wtedy szło. Potem było tak, jak teraz - coraz gorzej, coraz częściej zapominałam o co w tym wszystkim chodzi.

Każdy trening zakończony totalnym wycieńczeniem, a tu trzeba znaleźć energię na resztę dnia. Każda myśl o odpuszczeniu zabijana tysiącem innych natrętnych. Wyrzuty sumienia, że jak zostanę dzisiaj w domu, nie zrobię treningu to będzie natychmiastowy spadek formy. Kolejne starty, na których nie potrafiłam dać z siebie wszystkiego i nawet jeśli stałam na pudle, wręczali mi puchar, gratulowali, robili sobie ze mną zdjęcia, to nie potrafiłam się z tego cieszyć. Uśmiech do obiektywu, jest super, jest pięknie. Wracałam do domu, beczałam w poduszkę, jaka jestem beznadziejna. Rano wstawałam i dzień jak co dzień - ledwo żywa na treningu i ledwo żywa do końca pełnego zajęć dnia.
Jeśli tylko miałam chwilę wolnego, to robiłam zakupy, pranie, sprzątanie, prasowanie. Takie wolne, taka regeneracja.

O Biegnij Warszawo napiszę tylko, że było super, że jestem chora, ale pobiegłam (bardzo mądrze), że mnóstwo cudownych ludzi i że w końcu wiem, że jak chcę dużo od siebie wymagać i ciągle przeć do przodu (chcę, nie muszę) to muszę dużo sobie dawać. Cierpliwości, zrozumienia dla samej siebie, regeneracji. Że przecież umiem fajnie i zdrowo gotować, a kanapki z szynką (fuj, już nie mogę na nie patrzeć) i gotowe jedzenie z marketu  (tortellini ze szpinakiem i ricottą z Lidla, też mam serdecznie dość) stały się codziennością. Zmieściłam się w pierwszej dwudziestce w K20 na takim wielkim biegu i nawet po przeczytaniu sms-a nie zrobiło mi się milej. Wróciłam do domu i od razu powiedziałam sobie, że dłużej nie może tak być. Bez płakania, bez żalu.
Wieszając dzisiejszy medal spojrzałam na wszystkie. Każdy medal to historia, to wspomnienia, których nikt mi nie zabierze. Nie chcę, żebym ostatnie biegi wspominała jako walkę o przebiegnięcie, o każdy metr. Chcę wspominać jak walkę, ale ze słabościami. Chcę biegać mocno i szybko, bo to sprawia mi niesamowitą frajdę. Ale żeby tę frajdę mieć, muszę nauczyć się odpoczywać. Odpuścić trening. Jeden, dwa, dziesięć. Tydzień, miesiąc. Nie bieganie odpuścić. Trening. Zakładać biegowe buty z otwartą głową pełną pomysłów, co by tutaj pobiegać. Przestać karcić się za zły trening i zły start.

Nie jestem maszyną, nie jestem najlepsza. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę :) Chcę być wystarczająco dobra dla siebie, a niestety/stety mam wysokie ambicje.
Teraz wiem, że trzeba szanować siebie, pozwalać sobie na regenerację dłuższą niż pięciogodzinny sen i kąpiele w zimnej wodzie. Że wspięcia na palce w każdym możliwym momencie, że rozciąganie po biegu długie i solidne to nie wszystko. Że trzeba odpocząć, przeleżeć cały dzień w łóżku z książką albo spotkać się w końcu ze znajomymi.

Przede mną jeszcze jeden start w tym roku - Bieg Niepodległości. Przygotuję się tak, żebym czuła się dobrze psychicznie sama ze sobą. Obiecuję, że nie będę od siebie wymagać niemożliwego, że w końcu się wyśpię. Będę słuchała swojego organizmu, przestanę się katować. Kupię w końcu kartę miejską i przestanę pokonywać każdego dnia kilkadziesiąt kilometrów na rowerze. Wyleczę się do końca i uśmiechnę do siebie w lustrze. Przypomnę sobie, co to znaczy bezstresowe bieganie. I pobiegnę 11 listopada.

czwartek, 4 września 2014

II Iłżecki Półmaraton Charytatywny - bieg na 10km

Omg, powinniście mnie wychłostać, że tak mało piszę i wgl, same jakieś dziwne podsumowania i relacje. No, ale jestem, żyje, bieganie ani praca mnie jeszcze nie zabiło. Zabija mnie jedynie myśl, że jeszcze tylko wrzesień i zaczynam hardcore ze studiami i będę miała jeszcze mniej czasu, oooooo!
Dobra, wrzesień jest (gdzie ten lipiec, gdzie ten sierpień?!).

Zostaliście wprowadzeni w błąd, w sierpniu wystartowałam w zawodach, co prawda spontanicznie, ale jednak. W dodatku zajęłam pierwsze miejsce, co przyszło mi łatwo i bez spiny, bo to bieg lokalny i nikt mnie nie gonił, od początku do końca biegłam pierwsza i robiłam to tak, jak chciałam.

Co do zawodów, to odbyły się w Iłży pod Radomiem. Rodzinne miasto mojej mamy, mieszka tam jej siostra i dlatego też mocno się stresowałam, że będzie masakra, pobiegnę jak kretynka, zgubię się (ojezusie moja zmora na lokalnych biegach, zawsze jęczę, że się zgubię) i wgl będzie do kitu. Na bieg dodatkowo się spóźniłam, bo organizacja czasu i synchronizacja go z innymi zdarzeniami danego dnia jest moją piętą Achillesową i tym razem też tak było. Ale nie zagłębiajmy się w to, bo nikt nie chce czytać o tym jak to Sylwia już prawie mdlała w samochodzie na myśl o tym, że nie zdąży na bieg. Pobiegła - tego się trzymajmy.

Biegi były dwa - połówka i dycha. Ja na dychę. Ja!! Ta, która zawsze wybierała odważniejsze opcje, gardząc dystansem, który liczył mniej kilometrów. Otóż wszyscy startowali razem, potem połówka zmieniała trasę czy coś (nie wiem, bo się spóźniłam). Nie chcecie wiedzieć jaka byłam przerażona. Poziom hard, obłęd w oczach, już nawet nie myślałam o tym jak ja pobiegnę tę dychę bez rozgrzewki, tylko o tym, czy nagle nie wyląduję gdzieś w zaroślach czy innej rzece, jeśli pomylę trasę. Oczywiście nie wiedziałam, kto na dychę, kto na połówkę, bo przecież nie miałam czasu się zorientować w tej kwestii. Kosmos jakiś, mogiła i wszystko naraz. O tym ile bluzg przez moją głowę przeleciało nie będę wspominać. Oraz o tym, że po stokroć przysięgłam sobie, że biegi lokalne nie są na moje nerwy i same masówki od tej pory, za tłumem jak w dym. No, w trakcie mi przeszło, no.
Otóż na każdym rozwidleniu drogi stali panowie strażacy, którzy to zawsze na moje przerażone "GDZIE NA DYCHĘ?!?!?!" pokazywali zgodnie jeden kierunek (w sumie tylko taka blondynka jak ja pobiegłaby gdzieś indziej, skoro tylko jednego z kierunków nie blokował wóz strażacki, anyway). Biegłam sobie, fajnie, pod górę ciągle, trochę narzekałam, ale jak na drugim okrążeniu powiedzieli mi, żem pierwsza, to już wszystko mi było jedno, byle tylko nie dać się wyprzedzić (o życiówce zapomniałam po 3 km...). Ale im częściej odwracałam się do tyłu, tym mniej ludzi widziałam, a już na pewno żadnej kobiety. Dlatego bez spiny spokojnie, co by ładnie i świeżo na metę wbiec, a nie jakbym walczyła o życie (#kobietaświatowa).

Fajnie, super, a już na 9km, gdzie kibicie mi klaskali i już gratulowali to normalnie frunęłam. Mimo zmęczenia i bolących nóg, to pędziłam jak strzała, bo oni mnie nieśli. Ach, mówię Wam, wszystkim polecam, od tych emocji mam do tej pory ciary na plecach, mrau. Ach, te gratulacje od tylu ludzi po przekroczeniu mety, te krzyki i ten doping, awww!!! Piękne piękne piękne i dla takich chwil się trenuje.
Pudło zawsze cieszy, ale przy takim aplauzie, przy świadomości, że jest się pierwszą open i wszystkie oczy (i aparaty i kamery i wgl gdzie był TVN?!) skierowane są na Ciebie, to po prostu FEEL LIKE A STAR. 
I nieważne, że konkurencja słaba, że bez życiówki, że trasa tylko dziesięć km (nędza) a tak mnie sponiewierała. Nic nie było ważne, nie zrobiłam nawet rachunku sumienia, gdzie popełniłam błąd i co mogłam lepiej. Endorfiny wzięły górę nad wszystkim. Pierwsza w open! I to od początku do końca (zainteresowanym, adres do wysyłania gratulacji, prześlę mejlem (; )!

Jak się biegnie taki bieg, gdzie  przed 5km mówią Ci, żeś pierwsza? Ciężko. Ciężko ze względu na ciężar psychiczny i fizyczny. Fizyczny to dlatego, że przede mną biegły same koksy, których czasy były dla mnie niedostępne, albo ktoś daleko za mną. Żadnych męskich pleców przede mną, które to by mnie ochroniły przed wiatrem i widokiem czyhających podbiegów. Ech. Nie miałam się za kim schować, biegłam sama i w pewnym momencie zrobiło mi się trochę smutno nawet. Tu zawody, a ja sama. Sama to ja jestem na treningach. Do tego ciągle pod górę, a ja wgl nie mam styczności z podbiegami (te żale i narzekania, aj noł, aj noł). Jednak panorama miasta widzianego z góry była powalająca i chociaż na chwilę odrywała mnie od głupich myśli. O matko, ile ja rzeczy rozkminiam podczas biegu! Aż się dziwię, że nie mam jeszcze kwadratowej głowy od tego.

Organizacja całkiem najs, chociaż przedłużanie dekoracji wcale ładnie nie wyszło, bo większość poszła do domu. Dobra, nie smęcę. Pięknie kilometry oznaczone, wręcz co do metra, a ja bardzo to lubię, kiedy ktoś dba o takie rzeczy.

Wiem, że brzydko, post bez zdjęć, ale jest po 5 rano, ja za chwilę muszę wyjść z domu i nawet nie mam czasu takowych poszukać. Postaram się zrobić edit.

PS PS PS! Post o podsumowaniu sierpnia zrobię, promise!

niedziela, 10 sierpnia 2014

podsumowanie lipca 2014

10 sierpnia brzmi słabo jak na podsumowanie lipca, ale takie życie drodzy państwo.
Otóż lipiec był biegany oczywiście, ale czasami naprawdę muszę wiele poświęcić, żeby iść na trening, chociażby sen.
Kilometraż się zmniejszył - 200km w lipcu -  i tym razem nie będę nad tym płakać, bo docelowymi dystansami, do których się przygotowuję są piątki i dychy.
Chcę się nauczyć utrzymywania mocnego tempa na krótkich dystansach, radzenia sobie z ogromnym zmęczeniem jakie ono niesie. Tak, dla mnie większym poświęceniem jest bieganie 10km bardzo szybko niż utrzymanie tempa powyżej 5km/km na maratonie.
Do maratonów oczywiście wrócę, wcześniej czy później. I wiem, że przyjdzie mi to łatwiej, kiedy nabiorę wytrzymałości i złamię granicę komfortu. Bo tylko wtedy można coś osiągnąć - wychodząc poza przyjemne i lekkie bieganie. Jeszcze bardzo dużo przede mną, mam już lepszy czas reakcji, nie analizuję tyle, nie czekam na rozkręcenie się podczas treningu i osiągnięcie docelowego tempa, na którym potem pracuję, tylko od razu startuję mocno i to jest baza.
Na razie jest to dla mnie świeże i nowe. A już treningi, na których kręcę dwieście metrów jest totalnym kosmosem (ale coraz bliżej mi do niego).


Do łask wrócił mój bajk, którym to już drugi miesiąc jeżdżę praktycznie codziennie (praca/zakupy/znajomi).
Szczerze mówiąc, to nie wiem, czy ma on jakiś wpływ na moje bieganie, wiem, że zakresy mają wpływ na kręcenie pedałami. Mówię Wam, wracanie rowerem ze stadionu, gdzie trzeba wjechać pod niekończącą się górę (tak, u mnie, góra = PODBIEG!! AAA!), jest nie lada wyzwaniem i za każdym razem pedałując na najlżejszej przerzutce modlę się, żeby nie stoczyć się do tyłu. Jak na razie mission completed.

Staram się trochę w tym pędzie odpoczywać, trochę się rozciągać, trochę po prostu żyć. Cały czas bardzo ubolewam nad tym, że nie mam czasu na trening ogólnorozwojowy. A piłka do pilatesu, którą ostatnio zakupiłam w Decathlonie cierpliwie czeka. Niestety nie można mieć wszystkiego i moja doba też trwa tylko 24h.

Sierpień jest czysto przygotowawczy pod dwie dychy we wrześniu. Cieszę się, bo już pozytywnie odczułam jak zeszła ze mnie presja związana ze startami. Pojawia się oczywiście nowa, żeby ładnie się przygotować na wrzesień, ale to akurat dobra presja. Motywacja na nią mówią ;)

czwartek, 31 lipca 2014

XXIV Bieg Powstania Warszawskiego

Relacja dzisiaj. Od razu napiszę, że nic na  tym biegu nie ugrałam.  Życiówki z Pionek nie poprawiłam (sic sic!). Pobiegłam trochę jak czołg - 47 min (:OOOOOOOOO). W trakcie biegu 4 razy się  zastanawiałam jak zrobiłam życiówkę w Pionkach i doszłam nawet do wniosku, że jestem mistrzem treningu, gdzie czasy kręcę całkiem najs.

Od początku. Jakieś fatum ostatnio nade mną krąży, bo co bieg, to ja chora. Tym razem padło na żołądek i chyba 15 minutowe szukanie toalety. Nic przyjemnego, mówię wam, dlatego nie zagłębiajmy się w temat.

przed startem, banan pod pachą, te zmęczone oczy
mówią same za siebie
Start zaczynał mi się o 21 (był jeszcze bieg na 5km, start 20:40). Ja już chyba nie umiem biegać wieczorami, serio. Tak się przestawiłam na poranne  treningi, że wieczorem nogi przestawiają mi się na tryb off. Do tego doszło zmęczenie po całym tygodniu, stres. Głowa była ciężka i dobrze, że byłam z Niną i trochę pożartowałam, bo bez niej chyba bym się rozbeczała przed startem.

Przez pierwsze 5 km żarło, potem zdechło, także wszystko w temacie. To był ciężki bieg i psychicznie i fizycznie. Chyba za dużo od siebie wymagam, za bardzo się spinam, a potem zjada mnie stres. Muszę nauczyć się opanowywać emocje, więcej odpoczywać i startować w pełni sił.

Przez ostatnie dwa km biegłam koło super suczki i jej pana. Wiem, że dla niektórych niezrozumiała jest moja podjarka, ale przez całe biegowe życie, truchtałam z własnym psem, także widok owczarka niemieckiego, posłusznego i czerpiącego radość z biegu ze swoim panem był naprawdę rozczulający.

źródło: http://tvnwarszawa.tvn24.pl/
Co do trasy nie mam zastrzeżeń, bardzo szybka, na pewno nie jeden wykręcił piękny czas (jak widać mi one przychodzą w trudnych leśnych warunkach, taki mój los). Całość składała się z dwóch pętli (na dychę) lub jednej (na piątkę). Przed startem odśpiewaliśmy dwie zwrotki hymnu (love, uwielbiam takie akcje).
Biegłam w białej koszulce z maratonu majowego, bo jest ona najlżejsza i szczerze przyznam, że trochę się zawiodłam na koszulce na 70. rocznicę wybuchu powstania. Nie rozumiem zamysłu autora zupełnie. W zeszłym roku była zdecydowanie lepsza, mimo, że tylko w męskiej rozmiarówce. Medal też mnie nie zachwycił, ale dla gadżetów się nie biega, dlatego to tak na marginesie.

Oczywiście wiem, że nie każdy bieg, to życiówka, no raczej, że tak, przecież do końca życia nie będę na każdym biegu poprawiać czasu. Za  nudno by było, co? ;)
Trochę sentymentalnie było, biegłam już ten bieg w zeszłym roku, to był mój pierwszy start z Garminem wtedy. Ach, wspomnień czar, łezka w oku się kręci.


Nie jestem z siebie zadowolona, wiadomo, ale już mi przeszło, nie bluzgam, nie narzekam, trenuję dalej. No przecie.
Dobrze, że jeszcze kilka dziesiątek przede mną, bo! Nie biegnę maratonu *muzyczka ze Szczęk*. To była trudna i bolesna decyzja, trochę mnie rozstroiła, bo została podjęta jakby nie przeze mnie. Przecież ja kocham maratony! To człapanie jest najpiękniejsze na świecie. Ale trzeba się zdecydować, czy zamulanie w maratonach czy poprawa wyników na krótszych dystansach a potem przyatakować 42 km.
Ale o zmianach i tym podobnych rzeczach postaram się wam napisać coś więcej w kolejnym poście.

czwartek, 17 lipca 2014

praca a bieganie

Trochę mnie tu nie ma co? Nie ma mnie też w wielu innych miejscach, w których chciałabym być, ale obowiązki zmuszają mnie do pracy po 10h na nogach w gastro i czasu dla siebie równego zeru. Bieganie zeszło naprawdę na drugi plan, o blogu nie wspomnę.

Ostatnio moje bieganie to ciągłe próby. Testuję się, staram przyzwyczaić do biegania na ciągle zmęczonych nogach. Już wiem, że kiedy pracuję do 23, a następnego dnia rano chcę przed pracą zrobić trening, to muszę zjeść porządne śniadanie, odczekać swoje i dopiero wtedy iść biegać. Żadne tam banany, czy wafle ryżowe z dżemem nie wchodzę w grę przed bieganiem rano. Opadam z sił szybciej niż szybko i udręką staje się każdy kilometr.

Szukałam swojego "czasu", najodpowiedniejszego momentu na godzenie biegania i pracy i chyba ranki sprzyjają mi najbardziej. Chociaż taka dumna z siebie samej jestem, bo wczoraj wróciwszy do domu po pracy wieczorem, zjadłam 3 banany, odczekałam aż żołądek sobie z nimi poradzi i fruuu na stadion. Zrobiłam fajny trening w najs czasie. W trakcie zrobiło się ciemno i troszkę zwolniłam (bo przecież to nie zmęczenie, nie!), bo bałam się, że wygrzmocę się solidnie i nikt mnie nawet nie odnajdzie na tylko w połowie oświetlonym stadionie.

Taki trening wczoraj. Nie, nie biegałam stadionu na skosy, to mój Garmin tak pięknie łapie satelity, zuch chłopak ;)

W końcu udało mi się odwiedzić las (love love) i wybiegać 16 km, czyli coś więcej niż dychy i dwunastki, które to przewijają się ciągle.

Jak sobie radzę ze zmęczeniem? Staram się spać, staram się rozsądnie jeść (maca, jagody goji, nasiona chia - te superfoods naprawdę działają!). Regeneruję się  biorąc zimny, a nie gorący prysznic i wam też polecam, po pierwsze w lato przyjemniej, a po drugie wasze mięśnie będą w siódmym niebie.

Były momenty zwątpienia, były nieudane treningi, w których skracałam dystans, bo zwykłe rozbieganie było koszmarem. Ani razu na szczęście nie przeszło mi przez myśl, żeby dać sobie spokój, że studia, że praca, że nie mam czasu. Że zamiast wolny dzień przeznaczyć na jakiś łomżing galopuję do lasu, żeby poszczerzyć się do innych biegaczy. Takie życie ;) Wierzę mocno w to, że musi być tylko lepiej, że zaczynam godzić obowiązki z treningami i coraz śmielej patrzę w przyszłość.

Na dowód tego, że się nie poddaję, selfie zrobione minutę po tym jak weszłam do domu. Zakresy (sobotnie, 12 lipca) kręciłam w ulewie, ale ten diabelski uśmiech mówi sam za siebie ;)

wtorek, 1 lipca 2014

podsumowanie czerwca 2014

Tak naprawdę to nie ma co tu podsumowywać. Czerwiec był kompromitacją na całego, brr!
W czerwcu się ładnie pochorowałam i od 14  (dwa tygodnie już, szlak!) biegałam tyle co nic albo nawet nic. Na liczniku ledwie!! 145 km i jak wchodzę na statystyki na endomondo to dostaję zawału. Za każdym razem. Kwiecień był mega mega dobry, maj był dobry, czerwiec był tragiczny. Od kilkunastu dni czuję się jak narkoman na odwyku. I uwierzcie mi, całe to siedzenie na dupsku już mi bokiem wychodzi dosłownie. Bo to co mi się odłożyło tu i tam to moje, nie? W domu wysprzątałam już wszystko co się dało i nic nie mogę teraz znaleźć *perfekcyjna pani domu*. Odkryłam też, że mam fajne urządzonko do spieniania mleka w kawie, które już przetestowałam, majestatycznie rozchlapując połowę kawy na ścianach, podłodze i sobie.

Wczoraj miałam zakończyć miesiąc treningiem i nic z tego, bo kiedy postanowiłam już wyzdrowieć, wypocząć i zatęsknić jak cholera, postanowiło cały dzień padać. Bożesz, jaką żółć dzisiaj z siebie tu wylewam, normalnie się nie poznaję ostatnio, chyba muszę zjeść snickersa, bo zaczynam gwiazdorzyć.
Jedyne co dobrego było w czerwcu to start na dychę i to uczucie, że jednak mogę biegać całkiem szybko.

No to jaki ma być lipiec? Wybiegany oczywiście, bez chorób oczywiście, z flow oczywiście.
Poza tym startuję na dychę 26 lipca, zamierzam się przyłożyć na treningach. No i maraton jesienny, też zamierzam się przyłożyć. Nie wiem, kurde nie wiem, jakiś mętlik w głowie mam. No bo! Albo dycha, albo maraton, nie? Tym bardziej, że 3:39:12 na maratonie zobowiązuje, żeby trochę lepiej pobiec Wrocław. 44 minuty na dychę też zobowiązuje. No i po co Ci Sylwia było takie szybkie bieganie?! (Oczywiście to szybkie z przymróżeniem oka proszę czytać, ja wiem, że ze mnie żaden boss).


Pozdrawiam Was biegowo, bo dzisiaj już bieganie będzie (motyle w brzuchu, jaranko na całego, och, ach!).

wtorek, 24 czerwca 2014

o tym, jak przeceniłam się najbardziej na świecie

Chyba będzie pierwszy smutny wpis.
Znaczy, postaram się, żeby taki nie był, chociaż do tej pory jak sobie przypomnę o niedzieli to mi cholernie smutno i zła jestem na samą siebie.

Zawsze wszystkim powtarzam, że mój optymizm mnie kiedyś zabije. Wam też to mówię. Naprawdę tak będzie. Otóż, od zeszłej niedzieli, po GP Pionek rozchorowałam się. Trochę kichania, trochę kaszlu, trochę łamania w kościach. No i to zajebiście bolące gardło. Ale ja, jak to ja. Olałam sprawę. We wtorek było dosyć mocno źle, nie poszłam na trening, bo ledwo dawałam radę wyleźć z łóżka. Myślałam: phi! Dzisiaj poleżę i będę jak nowa.
No nie do końca. W środę chciałam iść już biegać, chociaż głowa bolała, gardło bolało już bardziej niż zajebiście. Przebrana w sportowe cichy wypędziłam z domu i co...? Ze spuszczoną głowa wróciłam do mieszkania. Głowa bolała jak diabli, nasilając się przy każdym uderzeniu stopy o ziemię. Popijałam wszystkie domowe specyfiki na przeziębienie, nie myśląc nawet o pójściu do lekarza. W środę byłam już zdesperowana naprawdę. Jak to, trzeci dzień bez biegania....? Jak to? Wieczorem głowa przestała boleć, jedynie to gardło... Kładąc się spać myślę: jutro jest Twój dzień Sylwia. Biegasz!
Stęskniona byłam już niesamowicie, chciałam naprawdę chciałam baaardzooo pobiegać. Aż o  3 w nocy się już obudziłam ;) (Nie, nie poszłam o tej godzinie biegać).
Zrobiłam na stadionie trening w czwartek i wręcz dumna z siebie byłam, bo miałam wrażenie, że lepiej zaczyna mi się oddychać, endorfiny, wszystko na raz.
Piątek - sobota. Zdychałam. Straciłam głos, spuchła mi prawa część szyi (powiększony migdał jak dowiedziałam się w poniedziałek). Schylanie się wiązało się z okropnymi zawrotami głowy. Piątek wieczór myślę intensywnie o półmaratonie niedzielnym. Nie chcę nawet przez chwilę dopuścić zdrowego rozsądku do głosu. Ja? Ja nie pobiegnę?!  W sobotę czuję się mocno osłabiona, ale wmawiam sobie, że to już końcówka choroby. Wieczorem leci mi krew z nosa, gardło dalej spuchnięte, dalej nie mogę mówić. Nic sobie z tego nie robię, pakuję ostatnie rzeczy i idę spać. Przecież ja jutro pobiegnę!! Muszę!

Niedziela, wstaję rano. Nie zwracam nawet uwagi na to jak się czuję, myślę tylko o starcie, o tym, że przecież to nie są moje pierwsze zawody w tym roku, że tydzień temu biegłam dychę, mam nową życiówkę, że może by tak zawalczyć o nową na połówce. Przecież jestem przygotowana, trenowałam, dam radę!

Rozsądku wróć
Już na rozgrzewce jest mi zimno a pocę się jak mysz. Spotykam znajomych, gadamy, pytają co mi jest, że niewyraźnie wyglądam, że mam dziwny głos. Śmieję się i mówię, że to nic. No nic, a jakże, co z tego, że ledwo mówię, szyja dalej opuchnięta. Co z tego?! Przecież nogami się biegnie a nie gardłem, right?!
Staję na starcie, nie czuję adrenaliny, chcę żeby się zaczęło, bo coraz bardziej mi zimno.

Pierwszy, drugi kilometr jeszcze jakoś biegnę. Co prawda szarpię się z tempem, ale udaje mi się je jako tako utrzymywać. Jest chłodno, czuję jak przy każdym oddechu gardło przypomina o sobie bardzo. Staram się o tym nie myśleć. 3, 4 km punkt odżywczy, mały łyczek wody przetrzymany w ustach, żeby się ogrzał i lecę dalej. Średnie tempo 4:38/km i coraz trudniej mi się oddycha. Do tego wieje. Nie mam się za kim schować. Zaczynam podejrzewać, że zrobiłam bardzo źle startując w Radomiu. Wraca rozsądek, szkoda, że nie dałam mu szansy zaistnienia wcześniej. Raz mi zimno, raz gorąco. Biegnę. Do 8 km, gdzie przez ściśnięte gardło nie chce przejść nawet odrobiona powietrza. Schodzę na pobocze. Jeszcze przez chwilę karmię się nadzieją, że za chwile mi przejdzie. Nie przechodzi. Co czuję? Pustkę. Na razie nie ma żadnych emocji. Jeszcze do mnie nie dotarło, że właśnie skończył mi się bieg, że ja już tam nie wrócę, nie zrobię ani jednego kroku więcej na trasie.

Przegrałam ten bieg nie wtedy, kiedy zeszłam z trasy. Przegrałam go już w niedzielę rano, kiedy wsiadałam do pociągu. Przeceniłam swoje siły niesamowicie. Kiedy odczytuję wiadomość na facebooku: "no i po co Ci to Sylwia było?" dociera do mnie jaka jeszcze jestem głupiutka i nie znam życia. Taka chciałam być niezniszczalna. Jest mi źle. Naprawdę źle, ogarnia mnie totalna bezsilność, rozżalenie. Wstyd!

Radom utarł mi nosa i bardzo bardzo dobrze. Nareszcie ktoś to zrobił.
Nie każcie mi iść do lekarza, już to zrobiłam, angina i zapalenie migdałka się leczą.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Grand Prix Pionki, 10 km. Bieg w trupa.

Było w trupa! Umarłam bardziej niż na maratonie, przysięgam. Co prawda dzisiaj (dzień po) funkcjonuję normalnie i nie boli mnie prawie nic.
Jako, że były dwa biegi na dystanasie 5km i 10km moja serce kierowało się ku temu dłuższemu biegowi. No i ja nie lubię biegać piątek. Z cała pewnością stwierdziwszy, że lubię dłuższe dystanse, nie będę biegła pięciu km, która to trzeba cisnąć od początku do końca i umieranie na mecie gwarantowanie. Ale sobie zrobiłam w niedzielę. Otóż na dychę również umarłam.
Pierwszy raz od baaardzooo dawna miałam okazję pobiegać po lesie (wreszcie!). Niestety nie wiem jaki ten las był. Czy fajny czy nie. Wiem, że dużo piachu było, trochę błota i trochę kałuż. Poza tym, byłam absolutnie skupiona na biegu, na tym, żeby w miarę tempo trzymać.

Biegowe rozkminy
Boję się. Jestem lekko przeziębiona, bolą mnie mięśnie, w dodatku ostatnio biega mi się po prostu źle. Nie mogę się rozbujać po maratonie i nie ma już flow (chyba po tym przetarciu na dychę już jest). Myśli miliard. Nie umiem już biegać na krótkie dystanse. Sylwia, co Ty robisz. Miesiąc temu biegłaś maraton, zaczęłaś ten sezon od półmaratonów. Dychę ponad pół roku temu biegłaś.  Co robić, co robićcorobić! Te rozkminy! Pogoda za to jest cudowna i nie muszę się martwić. Środek czerwca a tu  15 stopni, bez słońca. Czad! Tak to ja uwielbiam :)

Mądra Sylwia
Stojąc na starcie pouczam samą siebie w głowie: TYLKO NIE WYSTARTUJ SZYBKO SYLWIA. Mądra jestem, przecież już nie raz doświadczyłam biegowego haju, gdzie pierwsze kilometry frunęłam niczym Kenijczycy, a potem zostawałam sprowadzana na ziemię i w tempie żółwia lądowego przemierzałam trasę modląc się, aby babcie z kijkami mnie nie wyprzedziły. Odliczamy od 5, start i Sylwia jak w dym. Na początku trochę wolno, potem wyprzedziłam kilak osób, utorowałam sobie własne miejsce i jazda. Znów to zrobiłam! Głowa nawet nie protestowała, bo nie miała kiedy. Racjonalna ja przyglądała się z boku kręcąc głową z miną "będziesz tego żałować". Po 4 min i 13 sekundach, w których to zamknął mi się pierwszy kilometr pożałowałam. Już wtedy wiedziałam, że powinnam na pierwszym dać sobie luzu, żeby potem móc podkręcić. Ja się NIGDY tego chyba nie nauczę. Gdybym biegła 5km to spoczko. Można tak cisnąć. Ale nie na dychę, no way.

Ścigaj się
Jestem trzecia. Jestem trzecia do drugiego kilometra z dużym hakiem. W pewnym momencie wyprzedza mnie dziewczyna, która zachrzania! Naprawdę ciśnie. Ma jakieś 50 metrów przewagi. Chcę wyć. Przed trzecim kilometrem na podbiegu mam ochotę powiedzieć "pierd(tyrtyrtyry) to" i zejść. Boli mnie gardło, mam katar. Tak szybko jak o tym pomyślałam, tak przycisnęłam troszkę i biegnę dalej. No co zrobić, no co. Trza biec. 4 km, moja rywalka jest tuż przede mną i wyraźnie zwolniła. Jesteśmy na jakiejś otwartej polanie, wieje, chowam się za jej plecami podstosowuję się pod jej tempo (że nieładnie tak?). Stwierdzam po chwili jednak, że dobra. Co będzie to będzie. Jak się ścigać to ścigać a nie biec za przeciwnikiem i jak się zmęczy dopiero go wyprzedzać. Fair play i te sprawy. Wyprzedzam ją i od tego momentu znów do samego końca biegnę na trzeciej pozycji. Na 8 kilometrze umieram już bardzo. Wieje znów, zakopuję się w piachu i modlę, żeby nie wygrzmocić się i nie stracić zębów (mission completed, zęby całe, nic nie skręcone).

Jak umierać to do końca
9 km i nie ma zmiłuj. Przyciskam. Wiem, że będę umierać bardzo. Widzę gdzieś Kubę, który jak przystało na dobrego trenera ( ;> ) dopinguje mnie bardzo i każe jeszcze gonić zawodniczkę na drugiej pozycji (haha!). Szansa, aby ją wyprzedzić przepadła wraz z ósmym kilometrem. Bożesz, jak było strasznie tą końcówkę zrobić. Bluzgi rzucałam takie, że do tej pory mi wstyd. Tempo było zawrotne i aż szkoda, że nie było pełnej dychy na zegarku (9,92km mi Garmin pokazał), bo miałabym piękną nową życiówkę na tysiąc metrów. No i chyba bez zającowania Kuby nie dałabym rady tak szybko na końcu biec. Mój finisz do mety nie zaczął się w momencie, kiedy ją (metę) zobaczyłam, tylko jakieś 300 m wcześniej.

Z czasem 43:46 (a oficjalnym 44:00 brutto) przekraczam metę. Kilka kroków i na kolana. Potem z kolan na twarz. Obożesz jak wtedy umierałam. Mega mega mega bardzo. Jeszcze nigdy tak nie umarłam po biegu. Niesamowite uczucie.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym była w 100% z siebie zadowolona. Oczywiście muszę przeanalizować co by było gdybym zrobiła wolniej pierwszy kilometr a następne szybciej. Co by było gdyby... Ach. No i szkoda, że trasa bez atestu, bo  oficjalna życiówka, nawet ta brutto byłaby ładna. Ostatni raz na dychę startowałam w ubiegłym roku w listopadzie w Biegu Niepodległości i również biegłam mocno. Zrobiłam w 47 min z hakiem ten dystans. Na trasie z atestem, szybkiej. Progres. Chyba mam się z czego cieszyć co? :)

Ach, no i żeby pudłowej tradycji w Pionkach stało się zadość: 3 miejsce open. Dostałam piękny drewniany medal i przewodnik po Puszczy Kozienickiej. Well done.



środa, 11 czerwca 2014

rano wstanę. czyli pójdę biegać wieczorem.

Skwar. Lato w pełnej krasie. I dobrze, od tego jest lato, żeby było gorąco! I od tego są chłodniejsze poranki, żeby wstać wcześniej, wypić szklankę wody, zagryźć bananem i iść biegać.
Najlepiej wstać jak najwcześniej. Bladym świtem zerwać się z łóżka i ochoczo przywdziać krótkie spodenki i koszulkę.
Z doświadczenia wiem, że nie zawsze to ranne wstawanie nam wychodzi. Dzisiaj obudziłam się o 5 rano i pomyślałam "ale by się biegało!", po czym przewróciłam się na drugi bok i poszłam spać. Bo jest jeszcze druga opcja do wyboru - wieczór! Kiedyś nie wyobrażałam sobie innej pory do biegania jak właśnie wieczór. Lato, zima. Zawsze wieczorem.
Mimo, że nastoletnie czasy mam za sobą (chlip chlip), jestem w trakcie drugiej w swoim życiu sesji (nie chcecie wiedzieć, ile jeszcze ich przede mną, oj nie chcecie), to nie dorosłam jeszcze do organizacji czasu.

Także tego. Teraz lubię biegać rano. Pierwsze kilometry zwykle idą opornie i wolno i nie całkiem jeszcze obudzona jestem. Jeśli danego dnia trenuję tempo, to najlepiej właśnie rano. W żołądku mam tylko banana, który grzecznie sobie tam spoczywa, bez chęci powrotu na zewnątrz ;)

Jak ja lubię, kiedy mój zasyfiały, zarośnięty i obsypany pułapkami w postaci kamieni, żab i ślimaków stadion jest tylko dla mnie. I dla panów, którzy dzień rozpoczynają od pełnego jasnego w puszce, przyczajeni (i niegroźni) w okolicznych zaroślach. Normalnie mówię Wam - prestiżowe tartany mogą się schować. I ten wszechobecny pył i kurz, który unosi się za każdym razem, kiedy stopa pierdzielnie z impetem na nawierzchnię żużlopodobną. Niczym z bajki!
Niestety. Czasami zdarza się, że moją oazę ktoś zajmuje. I najgorzej jak zagada! Jeśli jest to osobnik płci męskiej w wieku zbliżonym do mego i do tego szybko biega ( :DDDD), to super, wtedy nawet zakres mogę odpuścić! (żarotwałam). Gorzej jak zagada ktoś, kogo chcę jak najszybciej spławić, a taki spławić się nie daje, wytrwały! Zakres wtedy jest wybawieniem, mówię Wam.

Dobra, o treningu Wam trochę napiszę, wszak w niedzielę będę pomykać po nieznanej mi puszczy. No, wiecie, las jakiś, łosie, dziki, dziesięć kilometrów, robactwo, muchy w nosie, włosach, oczach, pokrzywy. I pewnie ze trzydzieści stopni w cieniu. Boskoo! Moje klimaty!
A tak serio to można podjechać wozem strażackim z mnóstwem wody i ratować mnie w razie potrzeby. Liczę na Was! Można też ewentualnie dmuchać na odległość, żeby trochę przewiewu było.
O czym to... Ach, trening. Mam wrażenie, że w ogóle nie biegam. Gdybym miała zrobić w niedzielę wybieganie 20km+ to zginęłabym w przedbiegach. Najdłuższe wybieganie (haha, wybieganie, haha!) po maratonie to 12 km. W dodatku skrócone z 14, bo widzicie. Na prędce się wytłumaczę! Otóż poszłam biegać rano, ale to rano okazało się zbyt późne. Żar z nieba się lał jak jasna cholera. Także nie moja wina, nie? Następnym razem pójdę o 6, nie 8. No, chyba, że ósmej wieczorem.
A wczorajszy trening też był  przeciwko mnie. Ale od początku.

6 rano, budzę się sama z siebie. Pięknie! Będzie bieganie. Popijam wodę z cytryną (codziennie z rana jest grana, polecam szczerze tak zaczynać dzień, tym bardziej w lato), chcę założyć spodenki. Spodenek brak. Wkurw. Szukam drugich. Nie mam drugich. Wkurw. Krótkie do biegania mam jedne. Nooo dobra. Mam jeszcze jedne, ale one są do połowy uda, do tego przylegają. Moje krótkie luźne spodenki wiszą. Wiszą i schną. Trudno! Zakładam lekko wilgotne. Zagryzam banana, zakładam top  i koszulkę. Wiążę dziwną konstrukcję na włosach, tak, żeby nie latała kita. Jeszcze przed wyjściem z domu misterna fryzura rozwala się. Wkurw. Wiąże kitę. Trzyma się. Zakładam zegarek. Rozładowany. Wkurw. Podłączam na dziesięć minut, w tym czasie gotuję płatki na owsiankę. Zjem na zimno po powrocie, mniam!
Biegnę. Rozruch. Obożesz, spać! Obożesz, dwie osoby biegają. Wkurw. Na szczęście nie gadają nic do mnie. Może moja mina ich odstrasza ;) Coś mnie boli. Boli mnie miejsce na stopie, w którym pękł pęcherz. Nie, no kurde, muszę to ogarnąć w domu. Wkurw!! Wracam, smaruję, szukam sto tysięcy lat świetlnych plastrów (wkurw), które znajdują się w szafce na ryż, makaron i kasze. Normalnie, nie?
Potem było zakresiątko. 7 km. Moc! Energia! Adrenalina! Biegło się! Od 5 się umierało, ale biegło się. Na zakresie nie przydarzyło się już nic. Uf! ;)

A dzisiaj będę biegać wieczorem, o.


owsianka sezonowa czyli:
na zimno
truskawki
arbuz
brzoskwinia
polecam!!

poniedziałek, 2 czerwca 2014

podsumowanie maja

Kto by pomyślał, że maj minie mi tak ekspresowo, że już po moim starcie w królewskim dystansie w Krakowie, że poza nim, bieganie było jedynie tłem (chlip chlip) mojego napiętego do granic możliwości grafiku.

A jednak. W maju przebiegłam AŻ *muzyczka z horroru* 103 km mniej niż w kwietniu . Pod uwagę biorę oczywiście fakt, że dużo odpoczywałam przed i po maratonie. Po 18 maja było po prostu free run, czyli bardzo luźno, swobodnie, bez napinki. Mam wrażenie, że szybko wróciłam do 'swojego' tempa po maratonie.  Ja się cieszę, inni krzyczą, że nie umiem odpoczywać. Ja kocham odpoczywać! Uwielbiam leniwe dni, uwierzcie! ;) Ale po prostu brakowało mi takiego tempa, tego troszkę mocniejszego bicia serca i szybszego powrotu do domu, żeby... odpoczywać właśnie. No leń ze mnie jak się patrzy!


Konkrety proszę państwa: 229 km w nogach w maju. Słabizna, cienizna przy tych 332 w kwietniu! I tak mi się podoba. Zrobiłam dwie nowe oficjalne (żeby nie było!) życiówki. W Grudziądzu poprawiłam się na dystansie półmaratonu wykręcając mało zawrotne, ale naprawdę wywalczone 1:42:54 (oficjalne. Na endo mam 30 sekund szybciej). Oj, czuję niedosyt!
No i pamiętny 18 maja, kiedy to pomknęłam 42,195 km w czasie 3:39:12 (rozpływam się do tej pory, zróbcie mi coś).



Plany na czerwiec? Biegać! Better, faster, harder, stronger! Jak zwykle czyli. Starty dwa, jeden w półmaratonie, drugi na dychę. Tego na dychę się boję, nie wiem czy jeszcze pamiętam jak się taki dystans na zawodach kręci. Ostatni raz pobiegłam dziesięć kaemów w listopadzie w Biegu Niepodległości (47 min z hakiem, szału nie ma).

Treningi będą trochę inne, trochę krótsze, trochę bardziej pod dychę, z którą to chcę ostatecznie rozprawić się 26 lipca w Biegu Powstania Warszawskiego.
Nie wiem totalnie co myśleć - z jednej strony ta dycha, z drugiej czyhający we wrześniu maraton we Wrocławiu. Dwa zupełnie różne dystanse i dwa zupełnie różne plany treningowe. #corobić #jakżyć
 W miarę jedzenia apetyt rośnie, chcę lepszy czas. Ach, jaka szkoda, że o te nowe życiówki jest coraz trudniej! Kładę to jednak na barki rozwoju osobistego i tego, że ja ma zawsze ogromny apetyt... ;)


Sylwia i ściana chwały

niedziela, 25 maja 2014

z cyklu: czytam książki. Beata Sadowska "I jak tu nie biegać!"

Tak, tak, czytam. Najlepiej dużo i przerzucając kartki jak najszybciej, żeby się dowiedzieć co dalej. Dlatego książki z wartką akcją lubię bardzo. O, takie fantasy, kryminały na ten przykład.

Nie, Sadowska to nie kryminał.

W Empiku jest teraz świetna promocja, w której kupujecie 3 książki (wybrane przez was) w cenie dwóch. Dla takiego mola książkowego jak ja, oferta mega dobra.

Ok, ok, już o książce.

Nie jestem fascynatką książek o sporcie, w których ktoś opisuje swoje przeżycia, dzieli się doświadczeniem. Owszem, lubię takie poczytać, ale nie odnajduję tam życiowej motywacji i nie czytam w pośpiechu zakładając biegowe buty, po czym zainspirowana rzucam książkę w kąt i pędzę biegać. Nie.
Książkę Sadowskiej czyta się szybko. Nawet bardzo. Mi wystarczyło 3 dni wożenia jej w torbie i czytanie w autobusach.



I jak tu nie biegać! to książka, która bieganie ugryzła od innej strony. Nie ma opisów morderczych treningów, dążenia do upragnionego celu, pobijania kolejnych życiówek. Jest dużo miłości. Miłości do biegania.
Autorka to dziennikarka prasowa i telewizyjna, amatorka biegania, która na papier przelała swoje totalne zauroczenie bieganiem.
Ja  to zauroczenie rozumiem, myślę, że zrozumie każdy, kto bieganie kocha, ale zgubił gdzieś  motywację.
Sadowska nie analizuje treningów, nie przywiązuje wagi do czasu/tempa. Pokazuje jak fajne jest życie, w którym jest pasja.
Można się od niej wiele nauczyć. Ta kobieta pracuje, ma rodzinę, niedawno urodziła dziecko. I biega! Znajduje na to czas, więc to lektura też dla tych, którzy uważają, że nie mają czasu na bieganie. Wprawdzie autorka nie pisze jak to wszystko pogodzić, ale dużo w książce jest o bieganiu z psem, o rodzinie, znajomych, o wyjazdach na zagraniczne biegi (zazdrooo). Przecież to trzeba umieć pogodzić. Pani Beata nie chwali się swoim złotym środkiem, ja jednak uważam, że chcieć to móc i taka  też  aura bije od książki.
Autorka zaznacza, że biegać można zawsze i wszędzie, wystarczy tylko pierwszy krok, który czasem bywa najtrudniejszy. Ważne, żeby ten krok płynął z serca oczywiście. Trzeba kochać, to co się robi.

To, co w tej książce zachwyciło mnie najbardziej to właśnie szczerość, otwartość. Znajdziemy też delikatne sugestie, co Sadowska sądzi o zbyt ambitnych amatorach, o pogoni za modą biegową i najnowszymi gadżetami. Autorka od samego początku zaznacza, że do biegania  wystarczą jedynie buty, które muszą być odpowiednie. Cała reszta to tło. Podpisuję się pod tym moimi obiema biegającymi nogami.

Oprócz monologu Sadowskiej w książce jest miejsce na odpowiedzi na pytania kierowane do trenera Kuby Wiśniewskiego. Bardzo mądre, żartobliwe, z dystansem do siebie i do sportu. Bardzo fajnie komponują się z książką. Są jej uzupełnieniem i jednocześnie  przerywnikiem między amatorskim podejściem i tym co właśnie amator o bieganiu wiedzieć powinien.

Ta książka ma niezłego kopa. Niby pamiętnik, dużo uzewnętrzniania się (na plus), a jednak ma power. Czytając nie utożsamiałam się z autorką, bo ja jednak swój zegarek biegowy traktuję zawsze jako wskaźnik, nie umiałabym już bez niego biegać (chociaż w zimę było tak, że z  samym stoperem, ale jednak).
Ja przeżywam swoje niepowodzenia, Sadowska w pięknym stylu pokazuje jak totalnie olać wyniki i cieszyć się z samego biegania. Tego się jeszcze muszę nauczyć. Autorce szczęście daje samo bieganie, a mi pokonywanie kolejnych granic. Przyznaję jednak, że czasami wypadałoby, żebym i ja umiała wrzucić na luz.

Książkę zaliczam do lektur udanych, może dlatego, że bije od niej niesamowita miłość i szczęście jakie daje bieganie. A te aspekty są mi bardzo bliskie. No i ten optymizm bijący z każdej strony! Pięknie! Polecam osobom, które są na początku drogi do wypalenia, szukają motywacji, które chcą na nowo zakochać się w tym sporcie. Polecam osobom, które mają mnóstwo spraw na głowie i uważają, że nie mają czasu na  bieganie. A  także wszystkim, którzy szukają lekkiej lektury związanej ze sportem na dwa wieczory.

No i jak tu nie biegać?

* Post nie jest sponsorowany. 

poniedziałek, 19 maja 2014

mój pierwszy prawdziwy - Cracovia Maraton i 3:39:12

Miesiące przygotowań, od stycznia wszystko robione pod 18 maja, kiedy to w ponad trzy godziny wszystko przeszło do historii.

trochę siłowni przed startem, targamy rzeczy do depozytu

ostatnie poprawki
Wyspałam się! Tak tak, teraz od zawsze będę zwracać uwagę na wyspanie się ;) Magda (najlepsza gospodyni ever, ogromne dzięki, jesteś ekstra!) przygotowała całej naszej czwórce (Siaśka, Sylwia, Łukasz, ja) kanapki z masłem orzechowym i bananem, skonsumowane ostentacyjnie w Macu, gdzie żaden skacowany po imprezie człowiek nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi.

przed-biegowy outfit, najnowsza moda: zero make-upu, koszulka biegowa, sweter oraz kurtka. Polecam.


Nie denerwuj się
Zwykle przed startem udaje mi się wygrać konkurencje w podjęciu możliwie wszystkich złych decyzji (jakieś zawody może coo?), w niedzielę rano podjęłam same dobre. Ryzykowne było założenie koszulki technicznej z maratonu, w której nie miałam okazji jeszcze biegać. Jest ona jednak tak świetna, że moje ciało od razu się w niej zakochało. Ubrałam się w sam raz, krótkie gacie przed kolano, koszulka techniczna, numerek, włosy w kitkę. Aha, przysięgam, że tę wirującą dookoła mej głowy kitę kiedyś ostatecznie utnę. Ale o kicie potem.
Nie denerwuj się Sylwia, będzie dobrze Sylwia, powodzenia Sylwia, wierzę w Ciebie Sylwia, dasz radę Sylwia. Kilka wiadomości, kilka ciepłych słów, najlepsza motywacja od siostry ever i mogę biec. Nie denerwuj się Sylwia, możesz zrobić wszystko o czym marzysz. O, tak mi napisała, a raczej wysłała pokrzepiający obrazek. Jak dobrze, że go odczytałam chwilę przed startem, bo okazał się on mega motywujący w chwilach słabości. Nie denerwuj się, powtarzane jak mantra.
Oczywiście o moich urojeniach typu: boli mnie wszystko, nie mogę biec, nie będę pisać.
Mądrą decyzją było też ustawienie się we właściwej strefie czasowej (3:45-4:00) na początku tej stawki. Widać, że ze startu na start mądrzeję, nie? Ustawiliśmy się więc z Łukaszem, który też planował biec na 3:45 (w zamiarze tak miało być, serio!) zaraz za zającem na ten czas. No, może nie takie zaraz za nim, ale gdzieś blisko.

Cichy start i lecimy(biegniemy)
Jeszcze nigdy nie zdarzył mi się taki start. Dokładnie o godzinie 9, wystrzał i wyjechali wózkarze. Chwila później i lecimy my. Żadnego odliczania od 10, żadnych wrzasków euforii wybiegających na trasę maratończyków. Cisza. Stukot butów.  300 metrów lekkim truchto-marszem do startu i lecimy. Włączam Garmina, który jak zwykle okazał się perfidnym zdrajcom i staram się zacząć planowanym tempem 5:05 (jak dobrze jest słuchać dobrych rad, dziękuję za nie!). Przez około 600 metrów tempo miałam 5:16 z powodu tego, że słabo z wyprzedzaniem było w Krakowie, oj słabo, biegliśmy w tak zwartej grupie, że mimo iż starałam się lawirować między ludźmi nadrabiałam tylko dystansu i nic nie zyskałam oprócz niepotrzebnych metrów na Garminie. Udało się jednak znaleźć odpowiedni pułap, nie gubiliśmy siebie nawzajem z Łukaszem i planowym tempem kręciliśmy kolejne kilometry.
Złapałam rytm, bardzo dobry rytm, Tempo średnie było piękne, wszystko było piękne. Garmin doliczał mi do każdego kilometra około 200 metrów więcej, ale było mi tak dobrze i cudownie, że nie przejmowałam się tym - wg opaski z międzyczasami cały czas miałam w zapasie minuty na 3:45, w dodatku zbierało mi się ich coraz więcej. Około 10 km wyprzedziliśmy z Łukaszem zająca na 3:45, co było nie lada wyzwaniem, bo biegła z nim ekstremalnie zwarta grupa, która zajmowała całą szerokość trasy. Która dodatkowo wcale nie była taka szeroka ze względu na nawrotki. Mimo wszystko dzięki tym nawrotkom miałam okazję przybić piątkę Natalii, kiedy byłam przed 18 km. Wtedy biegłam już sama, Łukasz odłączył się ode mnie na 13 km, ale i tak wykręcił piękny czas, gratki jeszcze raz!

ja, Łukasz w turkusowej koszulce i moja nieszczęsna kita. (źródło: maratonypolskie.pl)


Chwilo trwaj
Punkty odżywiania to jest coś z Krakowa zapamiętam bardzo. Było ich mnóstwo, nie miałam możliwości pomyśleć o tym, czy powinnam coś zjeść, wypić izo/wodę. Dwa małe łyczki wody na każdym puncie, od 15 zaczęłam jeść banany/pić izotonik. Nie chciałam pić więcej, nie chciałam tracić czasu na latanie po toikach i bardzo dobrze zrobiłam. Cały czas byłam nawodniona, słońce było tylko chwilami, odczuwalna temperatura w okolicach 20 stopni, czyli pić i jeszcze raz pić, ale nie przesadzać. Owszem, zdarzały się punkty gdzie piłam dużo więcej, ale za wszelką cenę nie chciałam doprowadzić do chlupotu w żołądku co niestety zrobiłam na dwudziestymktórymś kilometrze, na szczęście tylko przez chwilę.
Zastosowałam się do swojej zasady i nie gadałam za dużo. Odpowiadałam, pośmiałam się chwilami, ale nie chciałam tracić energii. Krzyczałam jedynie do kibiców, kiedy wrzeszczeli moje imię odczytując je z numerka (love love love!) oraz raz do wolontariuszy, że są wspaniali z tymi punktami.
Jak z kibicami w Krakowie? Byli i kurde, nie narzekać mi tu, że nie. Brawo za wytrwałość w deszczu, za wrzaski, za bębny, muzykę, za przybijane piątki. Jesteście wspaniali, oby było Was więcej!
Jest pięknie, utrzymuję tempo, jest mi lekko. Jesteś gwiazdą Sylwia! Tylko utrzymaj to do końca. Zaczęło świtać mi w głowie, że 3:40 jest realnie do złamania, że wystarczy, że utrzymam tempo i bez problemów zejdę poniżej. Haha, wystarczy, że utrzymasz tempo. Haha. Taka jestem zabawna.
Na 28 km poczułam mocny ból. No tak, start bez kolki to nie start, sorki, zapomniałam kochany organizmie, że lubisz o sobie przypominać. Za wcześnie na ścianę krzyczę do siebie w duchu i ledwo utrzymuję tempo. Ba, ledwo się zmuszam, żeby nie przejść do marszu. Bolało jak diabli. Głęboki wdech i długi wydech. Powtarzaj Sylwia, ręka do góry, utrzymuj tempo i zabij kolkę oddechem. Zabita. Uf!

Ścianka i najdłuższe 5 km w życiu
Do 35 kilometra trzymałam piękny rytm i wszystko było pięknie. Krzyczałam do ludzi, którzy przechodzili do marszu, że jeszcze trochę i meta! Że już bliżej niż dalej... Oh, jakaż byłam głupia.
Dziękuję panu za poczęstowanie mnie batonikiem na 32 km(chyba 32) i za słowa, że na pewno uda mi się poniżej 3:40. Dziękuuujęęę!
35 km i jest. Pieprzona ściana. Łydki bolą, pojawiają się delikatne skurcze. Staram się, dawać z siebie nie mniej a więcej, niekontrolowanie zaczynam źle oddychać, dziwnie się poruszać, jakby każdy krok był męką. Zaczynam człapać, biegnę powoli, mózg mi paruję, ja paruję cała, bo przed chwilą drugi raz lunęło. Nie pomaga nawet muzyka, którą zaaplikowałam sobie dopiero przed chwilą (coś czuję, że jeszcze trochę i się z nią całkiem pożegnam, szok). Jest mi bardzo ciężko i skurcze nasilają się. Niech to szlak! Aha, no i kitka o której miałam wspomnieć. Dopóki było sucho było fajnie, bo nie przeszkadzała. Jak lunęło to moje włosy z rozwianych zbiły się w kokon i raz za razem dostawałam nimi jak biczem po oku. Tak oku. Jednym. Prawym.
Walczyłam ze ścianą ostro. Albo ona albo ja. 37 km był kryzysem mocy totalnej. Oj jak wtedy było źle. Czułam się jakbym biegła w miejscu. I ten moment, ten pieprzony moment, kiedy przeszłam do marszu. Idę, gdzieś to mam, nie chcę już łamać 3:40, chce skończyć. Mam dość tych podbiegów, dość wszystkiego. Mój wzrok błaga o zabranie mnie do auta, wysuszenie, podstawienie pizzy pod nos i ugłaskanie.
Jeb! Ktoś klepie mnie po plecach. Dziewczyno! Zrobiłaś wtedy coś niesamowitego! To jedno klepnięcie, to skinienie ręką żebym biegła i pobiegłyśmy chwilę razem, to było to! Dalej jest mi ciężko, wleką mi się kilometry jak nie wiem co. Do 40 tak się wlekło. Najdłuższe 5 km w życiu.


Ostatnia setka

Na 40 km stało się coś niesamowitego. Mój Garmin pokazał, że do kolejnego km jeszcze jakieś 200 m a tu już tabliczka, że 40! Patrzę na zegarek i widzę, że złamanie 3:40 jest w moim zasięgu. Biegnę! Trochę wolno, trochę boleśnie, ale naprawdę się nie poddaję. Zaciskam zęby, pozostało tak niewiele, Sylwia. 41 km i to rodzące się uczucie w żołądku. Takie dobre, przyjemne. Przyciskam mocniej. Tempo chwilowe w tym momencie spada poniżej 5 min/km. Widzę bramę. Wielką białą bramę. Wiem, że to jeszcze nie meta, to bramka sponsora. Nie dam się  nabrać jak rok temu na półmaratonie warszawskim, gdzie pierwszą dmuchaną bramę wzięłam za metę.
Biegnę, bardzo boli, bardzo bardzo! Odpuść! Walcz! Odpuść. Na zegarku pojawia się 3:39 i ktoś z tłumu krzyczy: OSTATNIA SETKA. Myślę: tyle co jeden rytm Sylwia. Tyle co rytm. Po prostu to zrób, zrób jeden rytm do mety. Udaje mi się na tej setce wyprzedzić kilka osób nawet. Game over. 3:39:12. 12 miejsce w K-20, 47 na wszystkie 680 pań. 47!! Mogę umierać?

Idę przed siebie. Patrzę na zegarek, nie mogę uwierzyć. Łzy! Szczęścia, bólu, zmęczenia. Tylko nie siadaj, idź, nie siadaj. Przytulam się z kimś, gratuluję, gratulują mi. Następne przytulenia. Ktoś zakłada mi medal na szyję, który od razu ucałowałam. Najcenniejszy. Wywalczony.

Jeszcze nigdy masaż nie był tak cudowny i bolesny zarazem, jeszcze nigdy woda nie była taka pyszna i jeszcze nigdy nie była z siebie samej taka dumna.
Zrobiłam to cholera. Zrobiłam. Pierwszy (tego z ubiegłego roku, który przeszłam nie nazywam prawdziwym) prawdziwy przebiegnięty maraton. Z takim czasem. Mission completed.
Dziękuję Bogu, dziękuję Kubie za mordercze treningi, za każdą jedną łzę wylaną w lesie twarzą do ziemi po zakresach, kiedy już nie mogłam. Warto. Dla takich chwil warto patrzeć na butelkę z wodą wypadającą z dłoni i bezradnie spojrzeć na wolontariusza, bo schylanie się było mega problemem, warto umierać kolejnego dnia i tyłem schodzić po schodach.


PS: Nie nie mam wstrętu do biegania. Nie zbrzydło mi, wręcz przeciwnie.
PS2: Dieta białkowa przed maratonem działa naprawdę. Ja odpuściłam, a  Natalia, która debiutowała wczoraj, wcześniej bardzo rygorystycznie trzymała się diety. Wpadła z czasem 4:08 na metę i nie miała ściany. Moja duma! I czas mi wywróżyła. Dzień wcześniej założyła się ze mną, że złamię 3:40, ja śmiałam się, że to niemożliwe. Czekoladę musiałam kupować ;)


Trzy trzydzieści dziewięć dwanaście. Czujecie?


nasz team, jeszcze przed startem

środa, 14 maja 2014

Dieta przed maratonem. Ładowanie węglowodanów - faza pierwsza i druga

Na 6 dni przed maratonem postawiłam na 6-dniową dietę. Nigdy nie wierzyłam w diety kilkudniowe (i nadal mam to samo zdanie), które potrafią nas przez kilka dni odchudzić/ujędrnić ciało/wyszczuplić/poprawić samopoczucie/przygotować do startu. Dlatego też, przedmaratońską dietę, która składa się z dwóch faz traktuję z przymróżeniem oka.

Po co?
Podobno dieta ta opóźnia efekt zmęczenia na maratonie. Super co?
Generalnie (opieram się na wiedzy mądrzejszych, ja dopiero po maratonie napiszę jak się u mnie sprawdziła) dieta ma zastosowanie w sportach wytrzymałościowych, trwających ponad 90 min, czyli pod maraton ideolo. Cel jest jeden: zwiększenie glikogenu w mięśniach ponad naturalne możliwości, czyli żegnamy się ze ścianą (oby!!). Jednak, żeby wszystko miało sens, trzeba zastosować dwie fazy.

O co chodzi(biega)?
Otóż, pierwsza faza to 3dniowe ograniczenie węgli na rzecz białka. Cholernie ciężka, przynajmniej dla mnie. Jestem osobą, która dzień zaczyna od owsianki, makarony i ryże to główny składnik diety (oprócz warzyw i owoców i czekolady, jasna sprawa), a białka je zdecydowanie za mało (o czym trąbią moje wyniki....).
Dodatkowo, od początku tego roku zrezygnowałam z dużej ilości nabiału - serki wiejskie, kefiry, twaróg, mascarpone, śmietana. Jadam je obecnie naprawdę od święta i mój brzuch jest mi za to wdzięczny. Nie potrafię sobie jednak odmówić jogurtu greckiego i naturalnego, ricotty oraz zwykłego krowiego mleka.
O tym czemu odstawiłam te produkty nie będę się tutaj rozpisywać, bo wiecie jak to jest - czasami organizm wysyła sygnały, że coś mu nie pasuje i warto go wtedy słuchać. Głównym powodem rezygnacji było to, że nabiał rozkłada się baaardzooo długo w organizmie. Ja wychodziłam biegać, a twaróg zjedzony na śniadanie przypominał o sobie przez całą trasę w postaci ekstremalnego (naprawdę nie polecam takich boleści, normalnie idzie się zarżnąć) bólu brzucha. Zwykle cały dzień mam wypełniony po brzegi i nie mam czasu na odczekiwanie niewiadomoile na to, żeby wyjść na trening/planować o której będę biegać, co zjeść przed co po. Wieeem! Wiem, że to ułatwia i chcieć to móc, że wystarczy chwila i plan na następny dzień/tydzień rozpisany. U mnie takie rozpiski działają na odwrót.
Wracając do diety! (bo o tym wpis wszak)
Pełna determinacji popędziłam do marketu, załadowałam koszyk dorszem, kurczakiem (mięso też od święta jem, a jak...), serkami wiejskimi, tofu, serkami homogenizowanymi naturalnymi o dużej ilości białka i małej węgli, twarogiem. Z twarogiem zrobiłam tak, że wzięłam jeden półtłusty, drugi chudy, licząc, że może półtłusty, który jadłam wcześniej ma wpływ na trening i to uczucie w żołądku, które do przyjemnych nie należy. Jak mi potem koleżanka wytłumaczyła, zawartość laktozy jest w nich taka sama (chociaż mam na nią uczulenie tylko, kiedy jem dużo nabiału regularnie), ale po eksperymencie: twaróg chudy pozwala mi wyjść wcześniej na trening. Nie pytajcie jak to jest... Sama nie wiem, ale w moim organizmie wszystko jest dziwne ;)
+ jadłam sporo węgli, trochę miodu, chrupkiego pieczywa, zwykłego chleba, dżemu, suszone owoce, bo cały czas trenuję, a boję się osłabić przed maratonem, w dodatku tak dawno nie jadłam tyle białka, że wolę za bardzo nie eksperymentować w tej kwestii. I cały czas wyznaję zasadę - biegnie się głową maraton.

Konkrety:
Przez 3 dni zrezygnowałam z większości warzyw i owoców, odstawiłam owsiankę, ryże, kasze, makarony [*] a postawiłam na wszystko to co miałam w koszyku. Węglami były warzywa - szpinak, buraki, marchew, sałata, papryka etc. Postawiłam też na cieciorkę i migdały.

Śniadania: twaróg z dodatkami: wersja na słodko: z miodem, migdałami i jabłkiem, kawa; wersja na wytrawnie: z rzodkiewkami, pietruszką, olejem lnianym, kawa/ omlety ze szpinakiem i warzywnym wkładem

Omlet ze szpinakiem wypełniony sałatą, pietruszką i papryką; pomidor
twaróg z rzodkiewką, olejem lnianym i pietruszką; dwa gotowane jajka



Obiady: dorsz pieczony ze szpinakiem lub brokułami i marchewką/ kotlety z ciecierzycy/ hummus z burakami

Kolacje: omlety (jak ten śniadaniowy)/ jajecznica/ pierś z kurczaka z oliwą i warzywami

jajecznica z pomidorami, wędzona makrela


Pomiędzy posiłkami zjadam jeszcze 1-2 serki wiejskie, migdały, jabłko i węgle, o których pisałam wcześniej.

serek homogenizowany
serek wiejski, migdały


Od jutra rana fiesta! Do łask wraca owsianka, makaron, kasze, banany (!). To właśnie za bananami tęsknie najbardziej. Już nawet nie chcę mówić, że ostatnio nakupowałam ich cały stos, patrzą na mnie i wołają, dzisiaj już się prawie ugięłam, ale skoro i tak sobie folguję, luźno się trzymam zasad,  to zastąpiłam banana wieśniakiem...

piątek, 9 maja 2014

pukpuk, to ja maraton

Dzisiaj będzie taki przedmaratoński wpisik, bo właśnie zaczyna do mnie docierać, że za 9 (dziewięć!) dni o godzinie  9.00 usłyszę wystrzał startera i będę zapierdzielać do mety po drodze zmieniając decyzję na jaki czas biegnę sto razy.
Oczywiście załączam instrukcję obsługi jak trzymać kciuki, jak życzyć powodzenia, w którą stronę dmuchać, żeby mnie niosło do mety i cała reszta, co robić, by dopingować mnie na odległość, a najlepiej to stawić się przy trasie machając pomponami i trzymając transparenty na mą cześć, które podniosą mnie na duchu i pozwolą dalej biec.

Ostatnie krótkie już wybiegania, podtrzymanie formy i to dziwne uczucie w żołądku, kiedy pomyślę o tych 42 km. A niebiegający znajomi (i rodzina też, ech, co za wsparcie) pytają - po co ci to Sylwia, no po co?

Jak się przygotowywałam? Od stycznia zaczęłam popierniczać po lesie w celu wybiegania jak największej ilości kilometrów. Miałam mocno zróżnicowany  trening - od niedzielnych długich wybiegań  po biegi w drugim zakresie, rytmy, etc w ciągu tygodnia.  Niestety nie podam ilości kaemów, bo przez zimę gniewałam się z Garminem i biegałam tylko ze stoperem, w związku z czym zimowe Endomondo świeci pustkami. Kwiecień już na Endomondo, zdecydowanie mój najbardziej intensywny miesiąc i żeby to stwierdzić nie są mi potrzebne żadne statystyki.

Zaczynają się startowe spekulacje. Sprawdzanie kalkulatorów, pytania do bardziej doświadczonych koleżanek i kolegów. I te odwieczne pytania, które kołatają się w mojej głowie: dałaś z siebie wszystko na treningach? Przygotowałaś się jak należy? Ile razy odpuściłaś? Ile razy przeklęłaś zakres i zrobiłaś normalne wybieganie? Ile razy kanapa wygrała?
Co by było gdyby. Chyba nie chcę dumać, nie chcę przeliczać, nie chcę się zastanawiać, bo wiem, że mimo wszystko zrobiłam duży krok, jeśli chodzi o moje treningi. Jeszcze w listopadzie przez myśl by mi nie przeszło, że będę robić zakresy w tempie 4:30min/km. Ba, że w ogóle będę robić zakresy!

Wiem, że to mój dopiero drugi maraton, że nie ma co chojraczyć, że na bieganiu znam się tyle co nic. Z jednej strony znam swoje miejsce szeregu, wiem, że nie biegam szybko i nigdy tak nie było. Z drugiej jednak  - ja nigdy nie biegałam tak szybko jak teraz. Co więc robić? Gnać, zabić się, dać upust emocjom i na totalnym flow zrobić maraton, czyli biegnij jak umiesz?
Nie.
Maraton głową się biegnie i to ona (oraz wytrzymałość) będzie moją najmocniejszą stroną 18 maja. Przede wszystkim poważnie podchodzę do tego startu (fenomen, ja i powaga), mam zamiar trzymać się określonego tempa, a przynajmniej próbować, mam zamiar nie myśleć kategoriami omujborze dopiero piąty km, tylko: jeszcze 37 i meta.

Co zamierzam robić i czym zająć głowę w czasie, kiedy nogi będą umierać? (oraz czego nie robić)
Na pewno będę cieszyć się chwilą, no, przynajmniej! przez połowę tego dystansu. Będę pozdrawiać kibiców i przybijać piątki, będę myślała o wielkim napisie META i o tym jak będzie pięknie, kiedy go przekroczę. Będę myśleć o tym, że mój treneiro dostanie esemeska z wynikiem jak jego sarenka pobiegła (motywacja mega!). Będę myśleć o tym jaką to jestem gwiazdą i biegaczką, że w maratonach startuję!
Czego nie będę robić? Nie będę rozmawiać. Oczywiście na zadawane pytania odpowiem, ale nie będę wdawać się w długie dyskusje i tym podobne sprawy, żeby nie tracić energii. Z tego samego powodu nie będę latała po szerokości trasy jak szalona próbując ominąć innych zawodników, co zwykle robię zawsze, kiedy to przez pierwsze kaemy szarżuję jak rozpędzony polonez.

Dobra, żeby nie zanudzać. W niedzielę, 18 maja wszyscy wstają rano i przesyłają mi czarodziejskimi sztuczkami tajemne moce, które pozwolą mi wytrwać. Proszę oczywiście dmuchać we właściwą stronę, bo poinformuje jak się spisaliście! Ciao!

niedziela, 4 maja 2014

II Półmaraton Grudziądz-Rulewo, czyli o tym, jak to się Sylwii zachciało pobiegać po górkach

Jadę do Grudziądza w piątek. Ogarnia  mnie radosne oczekiwanie, ale też przede wszystkim stres. Jadąc przez okoliczne miejscowości widzę piękny krajobraz. Jest wieczór, ja wgapiona w okno chłonę wzniesienia terenu porośnięte lasami albo rzepakiem. Zaraz... Wzniesienia terenu? Czuję jak serce przyspiesza, a ja zdaję sobie sprawę, że nie umiem biegać w takim terenie. Bo musicie wiedzieć, że większość podbiegów w mazowieckim nie umywa się do tych, które przyszło mi pokonywać w kujawsko-pomorskim. Podbiegi na treningach w tym sezonie zrobiłam raz na Falenicy (i nie chciałam tam więcej biegać :D) i raz treningowo, kiedy to po trudach znalazłam podbieg liczący 200m. Czad, nie? Tyle z mojego romansu z górkami. Jadę tu po życiówkę, a ogarnia mnie przerażenie. Ja i górki. Heheszki.
Nocowałam u Pauliny (znajomi w całej Polsce, to lubię!), za co mega dziękuję! Bo wiecie jak to jest. Zaczynacie gadać o starcie, o tym, że będą podbiegi, że na końcu jest najgorzej. Ale nie tłamsisz tego w głowie, tylko wyrzucasz z siebie, zero stresu wieczorem, mnóstwo gadania i zielona herbata. Takie wieczory uwielbiam ;)


Po śniadaniu, jeszcze w piżamach siedzimy i znów gadamy. O tym, że Paulina jest pacemakerem (zazdroooo!) na 2:15, o pogodzie. No właśnie. O 8 rano termometr pokazał 9 stopni w cieniu. Ideolo. Tak to ja mogę biegać! Wieje, co widzę przez okno. Tym razem nie mogę przeczekać wiatru albo iść biegać po Kabackim. Rada nie rada, muszę się z nim zmierzyć. Słońce świeci, postanawiam więc przywdziać krótkie spodenki i bluzkę na ramiączka. Patrząc na ten strój przypomina mi się nieszczęsny start na półmaratonie warszawskim - biegłam w takiej samej koszulce. Przeklinam siebie w myślach, że musiałam sobie przypomnieć o tych nieszczęsnych zawodach.
Pierwszy raz w życiu założyłam sobie opaskę na rękę z międzyczasami. Taką, coby złamać 1:40. Ambitnie podeszłam do swojej nowej życiówki, a jak ;)
Już na miejscu startu, po odebraniu pakietu startowego (dzień wcześniej za późno przyjechałam) robimy rozgrzewkę, oddajemy rzeczy do depozytu. A, tutaj muszę napisać, ze świetny pomysł z depozytem. Był on w autobusach, które później jechały na metę, żeby zawodnicy mogli je tam odebrać. Gwoli ścisłości, nie był to bieg po mieście, tylko z miasta do miasta, śladami Bronka Malinowskiego. Pierwszy raz miałam okazję w takim startować. Fajna sprawa!



Startujemy! Niesie mnie! Tempo 4:08, przerażona zwalniam, chyba oszalałam. Pierwszy km 4:30 na zegarku. Prrr, szalona! To nie start na dychę! Pamiętaj o podbiegach! Dalej mnie niesie, bez problemów utrzymuję tempo w okolicach 4:40. Biegnę, przybijam piątki z kibicami, jestem gwiazdą! No jestem gwiazdą i świecę mocno do 10km, kiedy to zabija mnie szybko i skutecznie drugi podbieg. Do 10 km miałam w zapasie 20 sekund, żeby złamać 1:40. Niestety, im bardziej było do góry, tym moje tempo gorsze. Wściekła, sfrustrowana, biorę podbiegi mocno, ale na nic to. Zapas mi się skończył na 12km. Do 15 mam jeszcze nadzieję na odrobienie straconych minut, ale jest ciągle coraz wyżej. Dodatkowo na otwartej przestrzeni wiatr wieje w twarz tak mocno, że nie wiem czy walczę z trasą, czy z nim. Nie umiem biegać pod górkę ani z górki. Mam wręcz wrażenie, że na zbiegach męczę się jeszcze bardziej. Wiem już, że nie dam rady wyciągnąć nic poniżej 1:40. 1:40 też przestaje być realne. Kurde no. Tak dobrze żarło :(
Chcę przetrwać ten katorżniczy bieg i nie dać się zmiażdżyć podbiegom. Od 18 km mam tak wysokie tętno, że przeraziłabym się pewnie gdybym miała pulsometr. Dyszę jak stara lokomotywa. Walczę o każdy oddech i o każdy metr. Od 18 km zaczęło się już tylko do góry. Chwilami po płaskim, jakiś mocniejszy zbieg (ała) i znów do góry. Tętno mam chyba zgonowe, co ja robię na trasie?! Zastanawiam się nawet co by było, gdybym na 3 sekundy przeszła do marszu. No way mała. Nie przejdziesz do marszu nawet na sekundę. Po prostu się już potem nie poderwiesz. Gnaj! Znaczy człap! Może za sto lat ujrzysz metę! A jak do marszu przejdziesz to ambulans jadący na końcu będzie musiał Cię zgarnąć. Dlaczego ten półmaraton nie trwał do 15 km? Byłoby czadersko. I ominęlibyśmy największe podbiegi. Dla mnie, dziewczyny z Mazowsza, biegającej po płaskim Kabackim i płaskiej Puławskiej to był hardcore. Istne piekiełko dla łydek. Od 19 ludzie zaczynają przechodzić do marszu. Nie róbcie tego! Drę się do nich, żeby biegli, że już niedaleko! Jeden pan podrywa się, biegnie. Potem pan z przodu, który od 16 km non stop się odwracał (szkoda energii!!) odwraca się do mnie  i pyta czy to mój pierwszy półmaraton. Sapię i dyszę, tak, że mam ochotę potwierdzić. Odkrzykuję jednak, że nie, piąty! Coś tam pan próbuje jeszcze zagadywać, ale ja odburkuję tylko. Taka jestem niekulturalna. Ale chcę te resztki sił zachować, żeby na metę nie wpaść na kolanach.
Ostatnia prosta, znaczy ostatnie kręte podbiegi i widzę ten wielki napis META na dmuchanej bramie. Jeszcze tylko trochę do góry, trochę po płaskim! Nawet udaje mi się przyspieszyć na tym kawalątku płaskiego i wyprzedzić odwracającego się pana. Z czasem 1:42:54 wpadam na metę. 



Życiówka Sylwia. Udało się. Po to tu przyjechałaś! Po tę życiówkę. Cieszę się! Cieszę się, ale czuje ten niedosyt.  Moje ego jest średnio dopieszczone, chciało więcej. Przecież tak dobrze żarło, ech... Chyba jest dobrze. Wiem co muszę poprawić, że te podbiegi mnie stłamsiły. Wiem już, że to jest mój słaby punkt. Będę trenować, promise!

Ach, w Grudziądzu czekały na mnie zaszczyty, a jakże!
Ku swemu ogromnemu zdziwieniu zajmuję II miejsce w kategorii K20! Kiedy w Pionkach na Grand Prix stawałam na podium ostatni raz w kategorii K16 stwierdziłam, że to pewnie mój ostatni raz na pudle, bo w K20 większa konkurencja ;)
A jednak! Podbiłam Grudziądz, wygrałam bon na zakupy i mnóstwo kosmetyków. Zaprosili mnie na imprezę za rok nawet. Jak potrenuję górki to przybędę, promise!




środa, 30 kwietnia 2014

podsumowanie kwietnia

Kwiecień, miesiąc przedmaratonowy, intensywny w treningi. Oj działo się! Naprawdę kwiecień przebiegłam na totalnym flow i ciągle mi było mało. Mimo pierwszych od kilku dobrych lat przeziębień, kwitnięcia/pylenia wszystkiego, co się dało, kwiecień był cudownym miesiącem.
Wiem, że to zasługa dobrze przebieganej zimy - człapanie w śniegu, zamieciach i wszystkich innych urokach zimy ma swoje dobre strony. O, i właśnie w kwietniu się one objawiły. Pyknęłam 332 km (czad czad!). Poprawiłam też (nieoficjalnie, ale jednak, teraz tylko na zawodach trzeba klasę pokazać) życiówki na 5, 10 i półmaraton. O i na jeden kilometr też, na Coopera, na 3 km. No zestaw cały, maratonu tylko brakuje, ale start już za kilkanaście dni, jest szansa! ;) To, że poprawię czas jest więcej niż pewne, plany ambitne, przygotowanie dobre. Nic, tylko biec po to co mi się należy i tak właśnie zamierzam startować w Cracovii :)






W kwietniu przeżyłam odnowienie mojej miłości do biegania. Zakochałam się na nowo, tak jak to ludzie mają w zwyczaju czynić wiosną w stosunku do drugiego człowieka. Wiecie, takie miłosne bum, fascynacja i cała reszta. Moje uczucia popłynęły w stronę biegania, bo w zimę treningi klepałam sobie, tylko po to, żeby coś robić. Było trochę endorfin, mnóstwo buntu głowy przed wystawieniem czubka nosa poza mieszkanie. Było jak było. Przebiegałam zimę, za co teraz mam ochotę się ucałować (no nie da się, chyba, że sobie jakąś część ciała ucałuję. Nogę może?), bo biega mi się nieziemsko (odpukać, nie zapeszać) i z ogromną miłością, czyli tak, jak powinno być zawsze. 


Najważniejsze treningi w kwietniu to:
6 kwietnia


17 kwietnia




*Rower jest na Endo zaznaczony tylko dlatego, że na Święta pojechałam do domu i tam odpaliłam mojego dwukołowca, pogromcę szos i tak dalej. A że "trening" (rekreacyjnie i z ogromnej tęsknoty) na zegarku się zapisał, to wrzuciłam. Co prawda całkiem ładna sumka tych kilometrów wyszła, jak na te kilka dni, w dodatku pierwszy raz rower w tym roku! 

** Tam, gdzie  jest kilka biegnących ludków na screen'ie, to znaczy, że  biegałam zakresy/rytmy/podbiegi (niepotrzebne skreślić), np wtorek 9 kwietnia to: rozgrzewka, 8x1000m BC2, schłodzenie.