środa, 14 października 2015

Jak wrócić do biegania po przerwie?

Różne są powody, dla których przestajemy biegać – od kontuzji, po zmianę pracy, przeprowadzkę, chorobę czy po prostu zwykłe zmęczenie.

Jak było u mnie? W pewnym momencie moje życie wywróciło się o 180 stopni. Dużo pracy, dużo nauki, związek. Najpierw było bieganie kiedy mogłam, czyli deptanie kilometrów bez żadnego planu. Ale ja lubię mieć plany, jakiś cel. Pobiegłam Półmaraton Warszawski, zabrakło kolejnego celu, motywacji i chęci samorozwoju. Poświęciłam się studiom, pracy i swoim w końcu dobrze ulokowanym (odpukać!) uczuciom.
Im wolniej tym lepiej.
Nie szarżuję. Przez kilka miesięcy nie biegałam w ogóle. Chyba, że do autobusu. Czasem poćwiczyłam mocne cardio w domu, poskakałam na skakance, ale na tym koniec. Biegam wolno, bez zegarka, w tempie konwersacyjnym. Cieszę się każdym kilometrem i powoli zwiększam objętość. Najpierw było to kilka kilometrów. Długo klepałam krótkie, mało intensywne biegi. Kiedy zaczęłam czuć się coraz mocniejsza, wróciłam na swoją Puławską J.  Z treningu na trening pozwalam sobie na więcej, zaczynam bieg spokojny przeplatać mocniejszymi akcentami.



Zawody – największy motywator

Powrót do treningów dobrze jest związać z jakimś celem. U mnie to zawody w Żoliborskim Biegu Mikołajkowym 6 grudnia w Warszawie. Nigdzie nie jadę, pobiegnę u siebie na miejscu. Na nic się nie nastawiam. Serio. Chcę po prostu poczuć TĘ szczególną atmosferę, kiedy w jednym miejscu spotyka się duża liczba biegaczy. Aż mnie ciary przeszły, kiedy o tym napisałam.
Nie jest to jakiś ekstremalny dystans, bo tylko 10 km. W kwietniu biegnę Półmaraton, który na stałe wplótł się w moje biegowe życie.
Biegu w grudniu potrzebuję do tego, żeby przekonać się, że wzięłam się w garść i powracam na salony J. Jest to też ogromna motywacja, aby wyjść z domu, przebiec się z myślą o czekającym starcie. Na mnie działa to najbardziej.

baner-960x300


Nie daj się

Brak chęci na wyjście z domu, na założenie biegowych butów, które przez kilka miesięcy kurzyły się w szafce. A do tego jeszcze świadomość, że kiedyś biegało się szybko, a teraz trzeba wszystko zaczynać od początku. Ta świadomość utraty kondycji była dla mnie najgorsza. Mimo wszystko trzeba się zmobilizować. Stało się, nie biegało się, ale nie ma co siedzieć i czekać na cud. Trzeba to po prostu zrobić. Założyć buty, wyjść, przebiec się. Ze swojej strony radzę nie myśleć o tempie i ilości przebiegniętych kilometrów. Dobrze jest wyjść nawet na 15min. Trzeba złamać w sobie strach, oswoić się z sytuacją, obrać cel i napierać do przodu!

Spróbuj z kimś

Dobrze jest, kiedy mamy kogoś, kto też biega. Wtedy motywujemy siebie nawzajem. Jest to super sprawa nie tylko dla tych, którzy do biegania wracają, ale również dla osób, które swoją przygodę dopiero zaczynają.
Mi nie zawsze udaje się pobiegać z Panem K. Pracujemy w różnych godzinach, nie zawsze mamy czas, żeby wspólnie wyjść na godzinę biegu. Wystarczy od czasu do czasu. Ja np. idę biegać nawet sama, żeby nie zostać w tyle i troszkę porywalizować ;)


Pamiętaj o rozciąganiu treningu ogólnorozwojowym

Musimy pamiętać o tym, że po dłuższej przerwie nasze mięśnie są ospałe i mimo tego, że ich pamięć jest bardzo dobra i progres przychodzi szybko nie wolno zapominać o dbaniu o kości i stawy. Trzeba się rozciągać, trzeba ćwiczyć stabilizacje i wszystko inne. Bardzo nie lubię tych ćwiczeń. Nie lubię rozgrzewek, nie lubię rozciągania po i nie lubię ćwiczyć na macie i z piłką. Mimo wszystko zaciskam zęby, rozwijam matę i katuję brzuch.



Długawo dzisiaj, ale wkręciłam się! Mogłabym tak pisać i pisać. Czas jednak wrócić do pracy (niestety!). Na razie jestem na biegowym haju pod tytułem: sport to nie tylko osiągi, to też dobra zabawa, emocje, cieszenie się każdym kilometrem! I Wam też takiego haju życzę! Na koniec powiem Wam jeszcze, że z mojego niebiagania ucieszyła się tylko mama i na razie nic jej nie mówię, że już start zaplanowany i bieganie wróciło! Ha!

środa, 7 października 2015

Powroty małe i duże.

 Znów log out. Może tym razem się zmobilizuję i będę bloga prowadzić regularnie, chociaż przy moim trybie życia będzie to szalenie trudne. 

Wypadłam z obiegu. Coś tam biegam, ale na pewno nie jest to konkretny trening. Starty w roku 2015? Jeden. W Półmaratonie Warszawskim Ukochanym. Już teraz mogę powiedzieć że w roku 2016 również będzie grany. Musi być!

Liczę tez na to, że może pobiegnę coś świątecznego w grudniu. Tak sobie po cichu o tym marzę, bo muszę mieć cel - jak nie mam, to po prostu nie biegam. Tak to u mnie działa. Jest cel, jest motywacja są treningi. Nie może zabraknąć żadnego z elementów. 

Poza tym nie biegam już tak często sama. Mam towarzysza- partnera i trenera w jednej osobie. Chyba lepiej nie mogłam trafić :). Kiedyś nie lubiłam biegać z kimś, nie lubiłam biegać bez muzyki, nie lubiłam się ścigać na treningach i akceptowałam tylko swoje towarzystwo w trakcie. To było kiedyś. Teraz jest inaczej, jest lepiej. No i nauczyłam się biegać bez zegarka! Ale tak po cichutku powiem Wam, że wrócę do niego, kiedy poczuję, że znów biegam szybko. Bo na razie, kiedy widzę tempo powyżej 5min/ km, to robi mi się słabo. 

Tęskni mi się cholernie za dawną formą, ale może dobrze zrobił mi taki rest i trochę odpoczynku. Już czuję flow w nogach, październikowe bieganie przy takiej pogodzie kocham. Wystarczy tylko przeżyć zimę ;) 

Poza tym byłam na wakacjach w górach i udało mi się nawet kilka razy wyjść i potruchtać po górkach, co przy mojej obecnej formie było nie lada wyzwaniem. Zwłaszcza po takich górkach i małej ilości snu. Nachodziliśmy się, było super! A Wam (o ile ktoś to jeszcze czyta) obiecuję fotorelację z Zakopanego w przeciągu kilku dni!

Generalnie to - pracuje się, studiuje się, żyje się! Jest fajnie. Prowadzenie bloga, najpierw śniadaniowego, potem tego dawało mi niesamowitą satysfakcję, więc wracam. Idzie mi opornie, ale dajcie mi się rozkręcić. 

Nie wiem o czym jest ten post. Wy też pewnie nie wiecie. Trochę tu chaosu dzisiaj. Ale chyba jeszcze nie zapomniałam jak się to robi. A tymczasem wracam do pracy, ale zanim to zrobię poszukam biegu na grudzień ;)

środa, 8 kwietnia 2015

Log out i X. Półmaraton Warszawski

Nieprzebiegałam zimy. O zgrozo! Człapałam sobie jakieś tam kilometry, do 12 max. Słuchawki w uszach, Puławska znana na pamięć i z zamkniętymi oczami mogłabym powiedzieć, który przystanek mijam. Wracałam do domu, układałam puzzle, uczyłam się, biadoliłam, bo a to kolano, a to kostka. Ach, jak ja uwielbiam moje kontuzje.

Nuda, nuda. Gdzie się podziało podjaranie samą sobą jaka to ja jestem zajebista, jak łatwo idzie mi bić kolejne życiówki, jak ja to wspaniale biegam i jakie mam piękne słupki na endomondo. Przeszło mi? Już? Co to, ja mam taki staż w bieganiu, że już mi się odechciało? Szybko jakoś. 

Żadnego wrażenia nie robiło na mnie to, że w marcu miałam przebiec (przebiegłam, przebiegłam) Półmaraton Warszawski. Przecież ja mam czas, przecież coś biegam, przecież zdążę. I tak oto za poważne treningi to ja się wzięłam pod koniec lutego, a najdłuższe wybieganie zrobiłam na dwa tygodnie przed półmaratonem i wynosiło ono 20km! No świetnie!

Półmaraton poszedł średnio, a byłam nastawiona, że pójdzie lepiej (ja bym nie była...), do 10 km żarło, potem zdechło, czyli to co zawsze u mnie. Oduczyłam się biegać z kobiecymi przypadłościami, nieprzetrenowana zima dała się we znaki, ale przynajmniej pierwszy raz w życiu siedziałam w środku karetki, ha! I to w połowie biegu, ha! I kiedy tak sobie siedziałam i widziałam jak życiówka mi się właśnie wymknęła, to myślałam w ogóle czy jest sens biec. Po co? Jak nie po życiówkę, to po co? Czy ja w ogóle dam radę? Ledwo łażę. I wtedy odezwała się stara, wybiegana Sylwia, ta, która jeszcze rok temu o tej porze trzaskała trzydziestki po lesie, śmigała drugie zakresy i była pełna życia. Chyba jest jednak we mnie coś niezłomnego, bo kiedy lekarka powiedziała, że mogą mnie odwieźć za 15 min na metę, to podziękowałam i fruu na trasę. Ciężko. Mozolnie. Noga za nogą, krok za krokiem. Prawa, lewa. Skoro nie ma życiówki, to ciesz się biegiem! Nic mnie nie cieszy, pewnie biegnę na 2h!!! (zegarek od początku mi coś przekłamywał, więc się nie sugerowałam). Prawa, lewa. Bardzo ładnie. 
Fajnie tak, bez zegarka. Ciekawe, który to już km? Łoo, 13! Brawo ja! Człapię sobie, tunel, 17 km. No i ten podbieg. Nie żebym miała coś do podbiegów. Nawet lubię. Ale jak zobaczyłam ten na 18 km, to myślałam, że stanę i się rozbeczę. Halo, pani doktor, możecie mnie odwieźć. Bluzgam w myślach niemiłosiernie. Jeszcze trochę, prawa lewa i zaraz będziesz na górze. Ufff, jak ja to zrobiłam. Wbiegam na górę, a tu jeszcze gorzej. Wieje jak nie wiem. o borze borze borzenko! Walę to! Prawa, lewa, ale już nie biegiem a marszem. Wszystko mnie boli. Napierdala mnie! Ja tu się wlekę niemiłosiernie i tak boli?! 
No i 20 km! Ogrom kibiców. Poczułam się jak w Krakowie rok temu na maratonie. Borzesz, ile dają kibice! Najwięcej! Prę, lecę, patrzę na zegar i widzę, że nie jest tak źle, przynajmniej mniej niż 2h! Jeden pięćdziesiąt dwa cośtam netto. Co z tego, że miało być 12 min szybciej, walę to! Nie każdy bieg to życiówka, ha!

I takim oto sposobem zachciało mi się biegać ponownie. Jestem już! Dalej bez słupków na endo, bo teraz to ja własne obserwacje prowadzę w kalendarzu i skrupulatnie wszystko zapisuję, a za dwa tygodnie biegnę 5 km z okazji biegu wiosennego Grand Prix Pionki i zamierzam się dobrze bawić i nawet trenuję! Bo zajarana jestem strasznie i mam ochotę na mocne treningi i zdrową dietę i będzie pięknie! Pardon, pienknie. 

No i tutaj też już postaram się być, bo mam fajne książki i coś Wam o nich napiszę, promise! I nie tylko o książkach! O bieganiu moim od nowa! 

niedziela, 5 października 2014

muszę muszę muszę muszę

Gnam. Ciągle i nieprzerwanie - to już wiecie, pisze o tym, za każdym razem, kiedy się tu pojawiam. Niestety ciągle jest mnie tu mało, a pisanie ubóstwiam.

Biegłam dzisiaj Biegnij Warszawo, wiecie? Parę refleksji. I z tego biegu i z biegów poprzednich. Z dyszek w sumie, bo takowe biegałam.
To nie będzie optymistyczny post, dlatego jeśli nie macie ochoty czytać o porażkach bez wzlotów, to nie będzie mi przykro.

Ten rok nie jest dla mnie łatwy, nawet mimo kilku sukcesów. Poprawiłam się w półmaratonie, maratonie, na dychę. Staję na podium, udało mi się wygrać bieg. Czego chcieć więcej, co?

Od pewnego czasu, jakoś od czerwca, biega mi się po prostu źle. Ciągle jestem styrana. Biegam, uczę się, pracuję, gdzieś po drodze śpię. Tak to w sumie wygląda. Jestem zmęczona i już nawet maca i buraki nie pomagają. Ile razy było tak, że beczałam po treningu albo nawet w czasie jego trwania, kiedy mięśnie płonęły żywym ogniem. I to nie był ten ogień, który lubią biegacze. To był ogień zmęczonych, ledwo żywych nóg. Cisnęłam mocno, nieprzerwanie, bo ja się przecież nie poddam. Poprzeczkę stawiałam sobie coraz wyżej, chciałam coraz więcej, wręcz nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, że najzwyczajniej na świecie muszę na chwilę odpuścić. Ja?! Ja nie mogę przestać. Ja MUSZĘ cisnąć. Ja muszę pokazać jaka jestem zajebista i jaka to dla mnie pestka. Otóż bieganie to nie jest pestka. Bardzo ciężko jest przekonać swoją głowę, żeby złamać próg komfortu i wzbić się wyżej. Lubiłam to. Ja to dalej lubię, uwielbiam, kocham!
Ale na trening to ja lubię iść na nogach wypoczętych, a jeśli są już zmęczone, to treningiem dnia poprzedniego, a nie bieganiem po piętrach na uczelni, potem pracą na nogach po kilkanaście godzin. Na początku jeszcze jakoś szło. Było ciężko. Ale myślałam, że nauczę się, pogodzę wszystko, dam radę. Wszystko wskazywało na to, że się uda - pobiegłam maraton w super czasie, pobiegłam dychę w Pionkach w super czasie. Jeszcze wtedy szło. Potem było tak, jak teraz - coraz gorzej, coraz częściej zapominałam o co w tym wszystkim chodzi.

Każdy trening zakończony totalnym wycieńczeniem, a tu trzeba znaleźć energię na resztę dnia. Każda myśl o odpuszczeniu zabijana tysiącem innych natrętnych. Wyrzuty sumienia, że jak zostanę dzisiaj w domu, nie zrobię treningu to będzie natychmiastowy spadek formy. Kolejne starty, na których nie potrafiłam dać z siebie wszystkiego i nawet jeśli stałam na pudle, wręczali mi puchar, gratulowali, robili sobie ze mną zdjęcia, to nie potrafiłam się z tego cieszyć. Uśmiech do obiektywu, jest super, jest pięknie. Wracałam do domu, beczałam w poduszkę, jaka jestem beznadziejna. Rano wstawałam i dzień jak co dzień - ledwo żywa na treningu i ledwo żywa do końca pełnego zajęć dnia.
Jeśli tylko miałam chwilę wolnego, to robiłam zakupy, pranie, sprzątanie, prasowanie. Takie wolne, taka regeneracja.

O Biegnij Warszawo napiszę tylko, że było super, że jestem chora, ale pobiegłam (bardzo mądrze), że mnóstwo cudownych ludzi i że w końcu wiem, że jak chcę dużo od siebie wymagać i ciągle przeć do przodu (chcę, nie muszę) to muszę dużo sobie dawać. Cierpliwości, zrozumienia dla samej siebie, regeneracji. Że przecież umiem fajnie i zdrowo gotować, a kanapki z szynką (fuj, już nie mogę na nie patrzeć) i gotowe jedzenie z marketu  (tortellini ze szpinakiem i ricottą z Lidla, też mam serdecznie dość) stały się codziennością. Zmieściłam się w pierwszej dwudziestce w K20 na takim wielkim biegu i nawet po przeczytaniu sms-a nie zrobiło mi się milej. Wróciłam do domu i od razu powiedziałam sobie, że dłużej nie może tak być. Bez płakania, bez żalu.
Wieszając dzisiejszy medal spojrzałam na wszystkie. Każdy medal to historia, to wspomnienia, których nikt mi nie zabierze. Nie chcę, żebym ostatnie biegi wspominała jako walkę o przebiegnięcie, o każdy metr. Chcę wspominać jak walkę, ale ze słabościami. Chcę biegać mocno i szybko, bo to sprawia mi niesamowitą frajdę. Ale żeby tę frajdę mieć, muszę nauczyć się odpoczywać. Odpuścić trening. Jeden, dwa, dziesięć. Tydzień, miesiąc. Nie bieganie odpuścić. Trening. Zakładać biegowe buty z otwartą głową pełną pomysłów, co by tutaj pobiegać. Przestać karcić się za zły trening i zły start.

Nie jestem maszyną, nie jestem najlepsza. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę :) Chcę być wystarczająco dobra dla siebie, a niestety/stety mam wysokie ambicje.
Teraz wiem, że trzeba szanować siebie, pozwalać sobie na regenerację dłuższą niż pięciogodzinny sen i kąpiele w zimnej wodzie. Że wspięcia na palce w każdym możliwym momencie, że rozciąganie po biegu długie i solidne to nie wszystko. Że trzeba odpocząć, przeleżeć cały dzień w łóżku z książką albo spotkać się w końcu ze znajomymi.

Przede mną jeszcze jeden start w tym roku - Bieg Niepodległości. Przygotuję się tak, żebym czuła się dobrze psychicznie sama ze sobą. Obiecuję, że nie będę od siebie wymagać niemożliwego, że w końcu się wyśpię. Będę słuchała swojego organizmu, przestanę się katować. Kupię w końcu kartę miejską i przestanę pokonywać każdego dnia kilkadziesiąt kilometrów na rowerze. Wyleczę się do końca i uśmiechnę do siebie w lustrze. Przypomnę sobie, co to znaczy bezstresowe bieganie. I pobiegnę 11 listopada.

czwartek, 4 września 2014

II Iłżecki Półmaraton Charytatywny - bieg na 10km

Omg, powinniście mnie wychłostać, że tak mało piszę i wgl, same jakieś dziwne podsumowania i relacje. No, ale jestem, żyje, bieganie ani praca mnie jeszcze nie zabiło. Zabija mnie jedynie myśl, że jeszcze tylko wrzesień i zaczynam hardcore ze studiami i będę miała jeszcze mniej czasu, oooooo!
Dobra, wrzesień jest (gdzie ten lipiec, gdzie ten sierpień?!).

Zostaliście wprowadzeni w błąd, w sierpniu wystartowałam w zawodach, co prawda spontanicznie, ale jednak. W dodatku zajęłam pierwsze miejsce, co przyszło mi łatwo i bez spiny, bo to bieg lokalny i nikt mnie nie gonił, od początku do końca biegłam pierwsza i robiłam to tak, jak chciałam.

Co do zawodów, to odbyły się w Iłży pod Radomiem. Rodzinne miasto mojej mamy, mieszka tam jej siostra i dlatego też mocno się stresowałam, że będzie masakra, pobiegnę jak kretynka, zgubię się (ojezusie moja zmora na lokalnych biegach, zawsze jęczę, że się zgubię) i wgl będzie do kitu. Na bieg dodatkowo się spóźniłam, bo organizacja czasu i synchronizacja go z innymi zdarzeniami danego dnia jest moją piętą Achillesową i tym razem też tak było. Ale nie zagłębiajmy się w to, bo nikt nie chce czytać o tym jak to Sylwia już prawie mdlała w samochodzie na myśl o tym, że nie zdąży na bieg. Pobiegła - tego się trzymajmy.

Biegi były dwa - połówka i dycha. Ja na dychę. Ja!! Ta, która zawsze wybierała odważniejsze opcje, gardząc dystansem, który liczył mniej kilometrów. Otóż wszyscy startowali razem, potem połówka zmieniała trasę czy coś (nie wiem, bo się spóźniłam). Nie chcecie wiedzieć jaka byłam przerażona. Poziom hard, obłęd w oczach, już nawet nie myślałam o tym jak ja pobiegnę tę dychę bez rozgrzewki, tylko o tym, czy nagle nie wyląduję gdzieś w zaroślach czy innej rzece, jeśli pomylę trasę. Oczywiście nie wiedziałam, kto na dychę, kto na połówkę, bo przecież nie miałam czasu się zorientować w tej kwestii. Kosmos jakiś, mogiła i wszystko naraz. O tym ile bluzg przez moją głowę przeleciało nie będę wspominać. Oraz o tym, że po stokroć przysięgłam sobie, że biegi lokalne nie są na moje nerwy i same masówki od tej pory, za tłumem jak w dym. No, w trakcie mi przeszło, no.
Otóż na każdym rozwidleniu drogi stali panowie strażacy, którzy to zawsze na moje przerażone "GDZIE NA DYCHĘ?!?!?!" pokazywali zgodnie jeden kierunek (w sumie tylko taka blondynka jak ja pobiegłaby gdzieś indziej, skoro tylko jednego z kierunków nie blokował wóz strażacki, anyway). Biegłam sobie, fajnie, pod górę ciągle, trochę narzekałam, ale jak na drugim okrążeniu powiedzieli mi, żem pierwsza, to już wszystko mi było jedno, byle tylko nie dać się wyprzedzić (o życiówce zapomniałam po 3 km...). Ale im częściej odwracałam się do tyłu, tym mniej ludzi widziałam, a już na pewno żadnej kobiety. Dlatego bez spiny spokojnie, co by ładnie i świeżo na metę wbiec, a nie jakbym walczyła o życie (#kobietaświatowa).

Fajnie, super, a już na 9km, gdzie kibicie mi klaskali i już gratulowali to normalnie frunęłam. Mimo zmęczenia i bolących nóg, to pędziłam jak strzała, bo oni mnie nieśli. Ach, mówię Wam, wszystkim polecam, od tych emocji mam do tej pory ciary na plecach, mrau. Ach, te gratulacje od tylu ludzi po przekroczeniu mety, te krzyki i ten doping, awww!!! Piękne piękne piękne i dla takich chwil się trenuje.
Pudło zawsze cieszy, ale przy takim aplauzie, przy świadomości, że jest się pierwszą open i wszystkie oczy (i aparaty i kamery i wgl gdzie był TVN?!) skierowane są na Ciebie, to po prostu FEEL LIKE A STAR. 
I nieważne, że konkurencja słaba, że bez życiówki, że trasa tylko dziesięć km (nędza) a tak mnie sponiewierała. Nic nie było ważne, nie zrobiłam nawet rachunku sumienia, gdzie popełniłam błąd i co mogłam lepiej. Endorfiny wzięły górę nad wszystkim. Pierwsza w open! I to od początku do końca (zainteresowanym, adres do wysyłania gratulacji, prześlę mejlem (; )!

Jak się biegnie taki bieg, gdzie  przed 5km mówią Ci, żeś pierwsza? Ciężko. Ciężko ze względu na ciężar psychiczny i fizyczny. Fizyczny to dlatego, że przede mną biegły same koksy, których czasy były dla mnie niedostępne, albo ktoś daleko za mną. Żadnych męskich pleców przede mną, które to by mnie ochroniły przed wiatrem i widokiem czyhających podbiegów. Ech. Nie miałam się za kim schować, biegłam sama i w pewnym momencie zrobiło mi się trochę smutno nawet. Tu zawody, a ja sama. Sama to ja jestem na treningach. Do tego ciągle pod górę, a ja wgl nie mam styczności z podbiegami (te żale i narzekania, aj noł, aj noł). Jednak panorama miasta widzianego z góry była powalająca i chociaż na chwilę odrywała mnie od głupich myśli. O matko, ile ja rzeczy rozkminiam podczas biegu! Aż się dziwię, że nie mam jeszcze kwadratowej głowy od tego.

Organizacja całkiem najs, chociaż przedłużanie dekoracji wcale ładnie nie wyszło, bo większość poszła do domu. Dobra, nie smęcę. Pięknie kilometry oznaczone, wręcz co do metra, a ja bardzo to lubię, kiedy ktoś dba o takie rzeczy.

Wiem, że brzydko, post bez zdjęć, ale jest po 5 rano, ja za chwilę muszę wyjść z domu i nawet nie mam czasu takowych poszukać. Postaram się zrobić edit.

PS PS PS! Post o podsumowaniu sierpnia zrobię, promise!

niedziela, 10 sierpnia 2014

podsumowanie lipca 2014

10 sierpnia brzmi słabo jak na podsumowanie lipca, ale takie życie drodzy państwo.
Otóż lipiec był biegany oczywiście, ale czasami naprawdę muszę wiele poświęcić, żeby iść na trening, chociażby sen.
Kilometraż się zmniejszył - 200km w lipcu -  i tym razem nie będę nad tym płakać, bo docelowymi dystansami, do których się przygotowuję są piątki i dychy.
Chcę się nauczyć utrzymywania mocnego tempa na krótkich dystansach, radzenia sobie z ogromnym zmęczeniem jakie ono niesie. Tak, dla mnie większym poświęceniem jest bieganie 10km bardzo szybko niż utrzymanie tempa powyżej 5km/km na maratonie.
Do maratonów oczywiście wrócę, wcześniej czy później. I wiem, że przyjdzie mi to łatwiej, kiedy nabiorę wytrzymałości i złamię granicę komfortu. Bo tylko wtedy można coś osiągnąć - wychodząc poza przyjemne i lekkie bieganie. Jeszcze bardzo dużo przede mną, mam już lepszy czas reakcji, nie analizuję tyle, nie czekam na rozkręcenie się podczas treningu i osiągnięcie docelowego tempa, na którym potem pracuję, tylko od razu startuję mocno i to jest baza.
Na razie jest to dla mnie świeże i nowe. A już treningi, na których kręcę dwieście metrów jest totalnym kosmosem (ale coraz bliżej mi do niego).


Do łask wrócił mój bajk, którym to już drugi miesiąc jeżdżę praktycznie codziennie (praca/zakupy/znajomi).
Szczerze mówiąc, to nie wiem, czy ma on jakiś wpływ na moje bieganie, wiem, że zakresy mają wpływ na kręcenie pedałami. Mówię Wam, wracanie rowerem ze stadionu, gdzie trzeba wjechać pod niekończącą się górę (tak, u mnie, góra = PODBIEG!! AAA!), jest nie lada wyzwaniem i za każdym razem pedałując na najlżejszej przerzutce modlę się, żeby nie stoczyć się do tyłu. Jak na razie mission completed.

Staram się trochę w tym pędzie odpoczywać, trochę się rozciągać, trochę po prostu żyć. Cały czas bardzo ubolewam nad tym, że nie mam czasu na trening ogólnorozwojowy. A piłka do pilatesu, którą ostatnio zakupiłam w Decathlonie cierpliwie czeka. Niestety nie można mieć wszystkiego i moja doba też trwa tylko 24h.

Sierpień jest czysto przygotowawczy pod dwie dychy we wrześniu. Cieszę się, bo już pozytywnie odczułam jak zeszła ze mnie presja związana ze startami. Pojawia się oczywiście nowa, żeby ładnie się przygotować na wrzesień, ale to akurat dobra presja. Motywacja na nią mówią ;)

czwartek, 31 lipca 2014

XXIV Bieg Powstania Warszawskiego

Relacja dzisiaj. Od razu napiszę, że nic na  tym biegu nie ugrałam.  Życiówki z Pionek nie poprawiłam (sic sic!). Pobiegłam trochę jak czołg - 47 min (:OOOOOOOOO). W trakcie biegu 4 razy się  zastanawiałam jak zrobiłam życiówkę w Pionkach i doszłam nawet do wniosku, że jestem mistrzem treningu, gdzie czasy kręcę całkiem najs.

Od początku. Jakieś fatum ostatnio nade mną krąży, bo co bieg, to ja chora. Tym razem padło na żołądek i chyba 15 minutowe szukanie toalety. Nic przyjemnego, mówię wam, dlatego nie zagłębiajmy się w temat.

przed startem, banan pod pachą, te zmęczone oczy
mówią same za siebie
Start zaczynał mi się o 21 (był jeszcze bieg na 5km, start 20:40). Ja już chyba nie umiem biegać wieczorami, serio. Tak się przestawiłam na poranne  treningi, że wieczorem nogi przestawiają mi się na tryb off. Do tego doszło zmęczenie po całym tygodniu, stres. Głowa była ciężka i dobrze, że byłam z Niną i trochę pożartowałam, bo bez niej chyba bym się rozbeczała przed startem.

Przez pierwsze 5 km żarło, potem zdechło, także wszystko w temacie. To był ciężki bieg i psychicznie i fizycznie. Chyba za dużo od siebie wymagam, za bardzo się spinam, a potem zjada mnie stres. Muszę nauczyć się opanowywać emocje, więcej odpoczywać i startować w pełni sił.

Przez ostatnie dwa km biegłam koło super suczki i jej pana. Wiem, że dla niektórych niezrozumiała jest moja podjarka, ale przez całe biegowe życie, truchtałam z własnym psem, także widok owczarka niemieckiego, posłusznego i czerpiącego radość z biegu ze swoim panem był naprawdę rozczulający.

źródło: http://tvnwarszawa.tvn24.pl/
Co do trasy nie mam zastrzeżeń, bardzo szybka, na pewno nie jeden wykręcił piękny czas (jak widać mi one przychodzą w trudnych leśnych warunkach, taki mój los). Całość składała się z dwóch pętli (na dychę) lub jednej (na piątkę). Przed startem odśpiewaliśmy dwie zwrotki hymnu (love, uwielbiam takie akcje).
Biegłam w białej koszulce z maratonu majowego, bo jest ona najlżejsza i szczerze przyznam, że trochę się zawiodłam na koszulce na 70. rocznicę wybuchu powstania. Nie rozumiem zamysłu autora zupełnie. W zeszłym roku była zdecydowanie lepsza, mimo, że tylko w męskiej rozmiarówce. Medal też mnie nie zachwycił, ale dla gadżetów się nie biega, dlatego to tak na marginesie.

Oczywiście wiem, że nie każdy bieg, to życiówka, no raczej, że tak, przecież do końca życia nie będę na każdym biegu poprawiać czasu. Za  nudno by było, co? ;)
Trochę sentymentalnie było, biegłam już ten bieg w zeszłym roku, to był mój pierwszy start z Garminem wtedy. Ach, wspomnień czar, łezka w oku się kręci.


Nie jestem z siebie zadowolona, wiadomo, ale już mi przeszło, nie bluzgam, nie narzekam, trenuję dalej. No przecie.
Dobrze, że jeszcze kilka dziesiątek przede mną, bo! Nie biegnę maratonu *muzyczka ze Szczęk*. To była trudna i bolesna decyzja, trochę mnie rozstroiła, bo została podjęta jakby nie przeze mnie. Przecież ja kocham maratony! To człapanie jest najpiękniejsze na świecie. Ale trzeba się zdecydować, czy zamulanie w maratonach czy poprawa wyników na krótszych dystansach a potem przyatakować 42 km.
Ale o zmianach i tym podobnych rzeczach postaram się wam napisać coś więcej w kolejnym poście.