wtorek, 24 czerwca 2014

o tym, jak przeceniłam się najbardziej na świecie

Chyba będzie pierwszy smutny wpis.
Znaczy, postaram się, żeby taki nie był, chociaż do tej pory jak sobie przypomnę o niedzieli to mi cholernie smutno i zła jestem na samą siebie.

Zawsze wszystkim powtarzam, że mój optymizm mnie kiedyś zabije. Wam też to mówię. Naprawdę tak będzie. Otóż, od zeszłej niedzieli, po GP Pionek rozchorowałam się. Trochę kichania, trochę kaszlu, trochę łamania w kościach. No i to zajebiście bolące gardło. Ale ja, jak to ja. Olałam sprawę. We wtorek było dosyć mocno źle, nie poszłam na trening, bo ledwo dawałam radę wyleźć z łóżka. Myślałam: phi! Dzisiaj poleżę i będę jak nowa.
No nie do końca. W środę chciałam iść już biegać, chociaż głowa bolała, gardło bolało już bardziej niż zajebiście. Przebrana w sportowe cichy wypędziłam z domu i co...? Ze spuszczoną głowa wróciłam do mieszkania. Głowa bolała jak diabli, nasilając się przy każdym uderzeniu stopy o ziemię. Popijałam wszystkie domowe specyfiki na przeziębienie, nie myśląc nawet o pójściu do lekarza. W środę byłam już zdesperowana naprawdę. Jak to, trzeci dzień bez biegania....? Jak to? Wieczorem głowa przestała boleć, jedynie to gardło... Kładąc się spać myślę: jutro jest Twój dzień Sylwia. Biegasz!
Stęskniona byłam już niesamowicie, chciałam naprawdę chciałam baaardzooo pobiegać. Aż o  3 w nocy się już obudziłam ;) (Nie, nie poszłam o tej godzinie biegać).
Zrobiłam na stadionie trening w czwartek i wręcz dumna z siebie byłam, bo miałam wrażenie, że lepiej zaczyna mi się oddychać, endorfiny, wszystko na raz.
Piątek - sobota. Zdychałam. Straciłam głos, spuchła mi prawa część szyi (powiększony migdał jak dowiedziałam się w poniedziałek). Schylanie się wiązało się z okropnymi zawrotami głowy. Piątek wieczór myślę intensywnie o półmaratonie niedzielnym. Nie chcę nawet przez chwilę dopuścić zdrowego rozsądku do głosu. Ja? Ja nie pobiegnę?!  W sobotę czuję się mocno osłabiona, ale wmawiam sobie, że to już końcówka choroby. Wieczorem leci mi krew z nosa, gardło dalej spuchnięte, dalej nie mogę mówić. Nic sobie z tego nie robię, pakuję ostatnie rzeczy i idę spać. Przecież ja jutro pobiegnę!! Muszę!

Niedziela, wstaję rano. Nie zwracam nawet uwagi na to jak się czuję, myślę tylko o starcie, o tym, że przecież to nie są moje pierwsze zawody w tym roku, że tydzień temu biegłam dychę, mam nową życiówkę, że może by tak zawalczyć o nową na połówce. Przecież jestem przygotowana, trenowałam, dam radę!

Rozsądku wróć
Już na rozgrzewce jest mi zimno a pocę się jak mysz. Spotykam znajomych, gadamy, pytają co mi jest, że niewyraźnie wyglądam, że mam dziwny głos. Śmieję się i mówię, że to nic. No nic, a jakże, co z tego, że ledwo mówię, szyja dalej opuchnięta. Co z tego?! Przecież nogami się biegnie a nie gardłem, right?!
Staję na starcie, nie czuję adrenaliny, chcę żeby się zaczęło, bo coraz bardziej mi zimno.

Pierwszy, drugi kilometr jeszcze jakoś biegnę. Co prawda szarpię się z tempem, ale udaje mi się je jako tako utrzymywać. Jest chłodno, czuję jak przy każdym oddechu gardło przypomina o sobie bardzo. Staram się o tym nie myśleć. 3, 4 km punkt odżywczy, mały łyczek wody przetrzymany w ustach, żeby się ogrzał i lecę dalej. Średnie tempo 4:38/km i coraz trudniej mi się oddycha. Do tego wieje. Nie mam się za kim schować. Zaczynam podejrzewać, że zrobiłam bardzo źle startując w Radomiu. Wraca rozsądek, szkoda, że nie dałam mu szansy zaistnienia wcześniej. Raz mi zimno, raz gorąco. Biegnę. Do 8 km, gdzie przez ściśnięte gardło nie chce przejść nawet odrobiona powietrza. Schodzę na pobocze. Jeszcze przez chwilę karmię się nadzieją, że za chwile mi przejdzie. Nie przechodzi. Co czuję? Pustkę. Na razie nie ma żadnych emocji. Jeszcze do mnie nie dotarło, że właśnie skończył mi się bieg, że ja już tam nie wrócę, nie zrobię ani jednego kroku więcej na trasie.

Przegrałam ten bieg nie wtedy, kiedy zeszłam z trasy. Przegrałam go już w niedzielę rano, kiedy wsiadałam do pociągu. Przeceniłam swoje siły niesamowicie. Kiedy odczytuję wiadomość na facebooku: "no i po co Ci to Sylwia było?" dociera do mnie jaka jeszcze jestem głupiutka i nie znam życia. Taka chciałam być niezniszczalna. Jest mi źle. Naprawdę źle, ogarnia mnie totalna bezsilność, rozżalenie. Wstyd!

Radom utarł mi nosa i bardzo bardzo dobrze. Nareszcie ktoś to zrobił.
Nie każcie mi iść do lekarza, już to zrobiłam, angina i zapalenie migdałka się leczą.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Grand Prix Pionki, 10 km. Bieg w trupa.

Było w trupa! Umarłam bardziej niż na maratonie, przysięgam. Co prawda dzisiaj (dzień po) funkcjonuję normalnie i nie boli mnie prawie nic.
Jako, że były dwa biegi na dystanasie 5km i 10km moja serce kierowało się ku temu dłuższemu biegowi. No i ja nie lubię biegać piątek. Z cała pewnością stwierdziwszy, że lubię dłuższe dystanse, nie będę biegła pięciu km, która to trzeba cisnąć od początku do końca i umieranie na mecie gwarantowanie. Ale sobie zrobiłam w niedzielę. Otóż na dychę również umarłam.
Pierwszy raz od baaardzooo dawna miałam okazję pobiegać po lesie (wreszcie!). Niestety nie wiem jaki ten las był. Czy fajny czy nie. Wiem, że dużo piachu było, trochę błota i trochę kałuż. Poza tym, byłam absolutnie skupiona na biegu, na tym, żeby w miarę tempo trzymać.

Biegowe rozkminy
Boję się. Jestem lekko przeziębiona, bolą mnie mięśnie, w dodatku ostatnio biega mi się po prostu źle. Nie mogę się rozbujać po maratonie i nie ma już flow (chyba po tym przetarciu na dychę już jest). Myśli miliard. Nie umiem już biegać na krótkie dystanse. Sylwia, co Ty robisz. Miesiąc temu biegłaś maraton, zaczęłaś ten sezon od półmaratonów. Dychę ponad pół roku temu biegłaś.  Co robić, co robićcorobić! Te rozkminy! Pogoda za to jest cudowna i nie muszę się martwić. Środek czerwca a tu  15 stopni, bez słońca. Czad! Tak to ja uwielbiam :)

Mądra Sylwia
Stojąc na starcie pouczam samą siebie w głowie: TYLKO NIE WYSTARTUJ SZYBKO SYLWIA. Mądra jestem, przecież już nie raz doświadczyłam biegowego haju, gdzie pierwsze kilometry frunęłam niczym Kenijczycy, a potem zostawałam sprowadzana na ziemię i w tempie żółwia lądowego przemierzałam trasę modląc się, aby babcie z kijkami mnie nie wyprzedziły. Odliczamy od 5, start i Sylwia jak w dym. Na początku trochę wolno, potem wyprzedziłam kilak osób, utorowałam sobie własne miejsce i jazda. Znów to zrobiłam! Głowa nawet nie protestowała, bo nie miała kiedy. Racjonalna ja przyglądała się z boku kręcąc głową z miną "będziesz tego żałować". Po 4 min i 13 sekundach, w których to zamknął mi się pierwszy kilometr pożałowałam. Już wtedy wiedziałam, że powinnam na pierwszym dać sobie luzu, żeby potem móc podkręcić. Ja się NIGDY tego chyba nie nauczę. Gdybym biegła 5km to spoczko. Można tak cisnąć. Ale nie na dychę, no way.

Ścigaj się
Jestem trzecia. Jestem trzecia do drugiego kilometra z dużym hakiem. W pewnym momencie wyprzedza mnie dziewczyna, która zachrzania! Naprawdę ciśnie. Ma jakieś 50 metrów przewagi. Chcę wyć. Przed trzecim kilometrem na podbiegu mam ochotę powiedzieć "pierd(tyrtyrtyry) to" i zejść. Boli mnie gardło, mam katar. Tak szybko jak o tym pomyślałam, tak przycisnęłam troszkę i biegnę dalej. No co zrobić, no co. Trza biec. 4 km, moja rywalka jest tuż przede mną i wyraźnie zwolniła. Jesteśmy na jakiejś otwartej polanie, wieje, chowam się za jej plecami podstosowuję się pod jej tempo (że nieładnie tak?). Stwierdzam po chwili jednak, że dobra. Co będzie to będzie. Jak się ścigać to ścigać a nie biec za przeciwnikiem i jak się zmęczy dopiero go wyprzedzać. Fair play i te sprawy. Wyprzedzam ją i od tego momentu znów do samego końca biegnę na trzeciej pozycji. Na 8 kilometrze umieram już bardzo. Wieje znów, zakopuję się w piachu i modlę, żeby nie wygrzmocić się i nie stracić zębów (mission completed, zęby całe, nic nie skręcone).

Jak umierać to do końca
9 km i nie ma zmiłuj. Przyciskam. Wiem, że będę umierać bardzo. Widzę gdzieś Kubę, który jak przystało na dobrego trenera ( ;> ) dopinguje mnie bardzo i każe jeszcze gonić zawodniczkę na drugiej pozycji (haha!). Szansa, aby ją wyprzedzić przepadła wraz z ósmym kilometrem. Bożesz, jak było strasznie tą końcówkę zrobić. Bluzgi rzucałam takie, że do tej pory mi wstyd. Tempo było zawrotne i aż szkoda, że nie było pełnej dychy na zegarku (9,92km mi Garmin pokazał), bo miałabym piękną nową życiówkę na tysiąc metrów. No i chyba bez zającowania Kuby nie dałabym rady tak szybko na końcu biec. Mój finisz do mety nie zaczął się w momencie, kiedy ją (metę) zobaczyłam, tylko jakieś 300 m wcześniej.

Z czasem 43:46 (a oficjalnym 44:00 brutto) przekraczam metę. Kilka kroków i na kolana. Potem z kolan na twarz. Obożesz jak wtedy umierałam. Mega mega mega bardzo. Jeszcze nigdy tak nie umarłam po biegu. Niesamowite uczucie.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym była w 100% z siebie zadowolona. Oczywiście muszę przeanalizować co by było gdybym zrobiła wolniej pierwszy kilometr a następne szybciej. Co by było gdyby... Ach. No i szkoda, że trasa bez atestu, bo  oficjalna życiówka, nawet ta brutto byłaby ładna. Ostatni raz na dychę startowałam w ubiegłym roku w listopadzie w Biegu Niepodległości i również biegłam mocno. Zrobiłam w 47 min z hakiem ten dystans. Na trasie z atestem, szybkiej. Progres. Chyba mam się z czego cieszyć co? :)

Ach, no i żeby pudłowej tradycji w Pionkach stało się zadość: 3 miejsce open. Dostałam piękny drewniany medal i przewodnik po Puszczy Kozienickiej. Well done.



środa, 11 czerwca 2014

rano wstanę. czyli pójdę biegać wieczorem.

Skwar. Lato w pełnej krasie. I dobrze, od tego jest lato, żeby było gorąco! I od tego są chłodniejsze poranki, żeby wstać wcześniej, wypić szklankę wody, zagryźć bananem i iść biegać.
Najlepiej wstać jak najwcześniej. Bladym świtem zerwać się z łóżka i ochoczo przywdziać krótkie spodenki i koszulkę.
Z doświadczenia wiem, że nie zawsze to ranne wstawanie nam wychodzi. Dzisiaj obudziłam się o 5 rano i pomyślałam "ale by się biegało!", po czym przewróciłam się na drugi bok i poszłam spać. Bo jest jeszcze druga opcja do wyboru - wieczór! Kiedyś nie wyobrażałam sobie innej pory do biegania jak właśnie wieczór. Lato, zima. Zawsze wieczorem.
Mimo, że nastoletnie czasy mam za sobą (chlip chlip), jestem w trakcie drugiej w swoim życiu sesji (nie chcecie wiedzieć, ile jeszcze ich przede mną, oj nie chcecie), to nie dorosłam jeszcze do organizacji czasu.

Także tego. Teraz lubię biegać rano. Pierwsze kilometry zwykle idą opornie i wolno i nie całkiem jeszcze obudzona jestem. Jeśli danego dnia trenuję tempo, to najlepiej właśnie rano. W żołądku mam tylko banana, który grzecznie sobie tam spoczywa, bez chęci powrotu na zewnątrz ;)

Jak ja lubię, kiedy mój zasyfiały, zarośnięty i obsypany pułapkami w postaci kamieni, żab i ślimaków stadion jest tylko dla mnie. I dla panów, którzy dzień rozpoczynają od pełnego jasnego w puszce, przyczajeni (i niegroźni) w okolicznych zaroślach. Normalnie mówię Wam - prestiżowe tartany mogą się schować. I ten wszechobecny pył i kurz, który unosi się za każdym razem, kiedy stopa pierdzielnie z impetem na nawierzchnię żużlopodobną. Niczym z bajki!
Niestety. Czasami zdarza się, że moją oazę ktoś zajmuje. I najgorzej jak zagada! Jeśli jest to osobnik płci męskiej w wieku zbliżonym do mego i do tego szybko biega ( :DDDD), to super, wtedy nawet zakres mogę odpuścić! (żarotwałam). Gorzej jak zagada ktoś, kogo chcę jak najszybciej spławić, a taki spławić się nie daje, wytrwały! Zakres wtedy jest wybawieniem, mówię Wam.

Dobra, o treningu Wam trochę napiszę, wszak w niedzielę będę pomykać po nieznanej mi puszczy. No, wiecie, las jakiś, łosie, dziki, dziesięć kilometrów, robactwo, muchy w nosie, włosach, oczach, pokrzywy. I pewnie ze trzydzieści stopni w cieniu. Boskoo! Moje klimaty!
A tak serio to można podjechać wozem strażackim z mnóstwem wody i ratować mnie w razie potrzeby. Liczę na Was! Można też ewentualnie dmuchać na odległość, żeby trochę przewiewu było.
O czym to... Ach, trening. Mam wrażenie, że w ogóle nie biegam. Gdybym miała zrobić w niedzielę wybieganie 20km+ to zginęłabym w przedbiegach. Najdłuższe wybieganie (haha, wybieganie, haha!) po maratonie to 12 km. W dodatku skrócone z 14, bo widzicie. Na prędce się wytłumaczę! Otóż poszłam biegać rano, ale to rano okazało się zbyt późne. Żar z nieba się lał jak jasna cholera. Także nie moja wina, nie? Następnym razem pójdę o 6, nie 8. No, chyba, że ósmej wieczorem.
A wczorajszy trening też był  przeciwko mnie. Ale od początku.

6 rano, budzę się sama z siebie. Pięknie! Będzie bieganie. Popijam wodę z cytryną (codziennie z rana jest grana, polecam szczerze tak zaczynać dzień, tym bardziej w lato), chcę założyć spodenki. Spodenek brak. Wkurw. Szukam drugich. Nie mam drugich. Wkurw. Krótkie do biegania mam jedne. Nooo dobra. Mam jeszcze jedne, ale one są do połowy uda, do tego przylegają. Moje krótkie luźne spodenki wiszą. Wiszą i schną. Trudno! Zakładam lekko wilgotne. Zagryzam banana, zakładam top  i koszulkę. Wiążę dziwną konstrukcję na włosach, tak, żeby nie latała kita. Jeszcze przed wyjściem z domu misterna fryzura rozwala się. Wkurw. Wiąże kitę. Trzyma się. Zakładam zegarek. Rozładowany. Wkurw. Podłączam na dziesięć minut, w tym czasie gotuję płatki na owsiankę. Zjem na zimno po powrocie, mniam!
Biegnę. Rozruch. Obożesz, spać! Obożesz, dwie osoby biegają. Wkurw. Na szczęście nie gadają nic do mnie. Może moja mina ich odstrasza ;) Coś mnie boli. Boli mnie miejsce na stopie, w którym pękł pęcherz. Nie, no kurde, muszę to ogarnąć w domu. Wkurw!! Wracam, smaruję, szukam sto tysięcy lat świetlnych plastrów (wkurw), które znajdują się w szafce na ryż, makaron i kasze. Normalnie, nie?
Potem było zakresiątko. 7 km. Moc! Energia! Adrenalina! Biegło się! Od 5 się umierało, ale biegło się. Na zakresie nie przydarzyło się już nic. Uf! ;)

A dzisiaj będę biegać wieczorem, o.


owsianka sezonowa czyli:
na zimno
truskawki
arbuz
brzoskwinia
polecam!!

poniedziałek, 2 czerwca 2014

podsumowanie maja

Kto by pomyślał, że maj minie mi tak ekspresowo, że już po moim starcie w królewskim dystansie w Krakowie, że poza nim, bieganie było jedynie tłem (chlip chlip) mojego napiętego do granic możliwości grafiku.

A jednak. W maju przebiegłam AŻ *muzyczka z horroru* 103 km mniej niż w kwietniu . Pod uwagę biorę oczywiście fakt, że dużo odpoczywałam przed i po maratonie. Po 18 maja było po prostu free run, czyli bardzo luźno, swobodnie, bez napinki. Mam wrażenie, że szybko wróciłam do 'swojego' tempa po maratonie.  Ja się cieszę, inni krzyczą, że nie umiem odpoczywać. Ja kocham odpoczywać! Uwielbiam leniwe dni, uwierzcie! ;) Ale po prostu brakowało mi takiego tempa, tego troszkę mocniejszego bicia serca i szybszego powrotu do domu, żeby... odpoczywać właśnie. No leń ze mnie jak się patrzy!


Konkrety proszę państwa: 229 km w nogach w maju. Słabizna, cienizna przy tych 332 w kwietniu! I tak mi się podoba. Zrobiłam dwie nowe oficjalne (żeby nie było!) życiówki. W Grudziądzu poprawiłam się na dystansie półmaratonu wykręcając mało zawrotne, ale naprawdę wywalczone 1:42:54 (oficjalne. Na endo mam 30 sekund szybciej). Oj, czuję niedosyt!
No i pamiętny 18 maja, kiedy to pomknęłam 42,195 km w czasie 3:39:12 (rozpływam się do tej pory, zróbcie mi coś).



Plany na czerwiec? Biegać! Better, faster, harder, stronger! Jak zwykle czyli. Starty dwa, jeden w półmaratonie, drugi na dychę. Tego na dychę się boję, nie wiem czy jeszcze pamiętam jak się taki dystans na zawodach kręci. Ostatni raz pobiegłam dziesięć kaemów w listopadzie w Biegu Niepodległości (47 min z hakiem, szału nie ma).

Treningi będą trochę inne, trochę krótsze, trochę bardziej pod dychę, z którą to chcę ostatecznie rozprawić się 26 lipca w Biegu Powstania Warszawskiego.
Nie wiem totalnie co myśleć - z jednej strony ta dycha, z drugiej czyhający we wrześniu maraton we Wrocławiu. Dwa zupełnie różne dystanse i dwa zupełnie różne plany treningowe. #corobić #jakżyć
 W miarę jedzenia apetyt rośnie, chcę lepszy czas. Ach, jaka szkoda, że o te nowe życiówki jest coraz trudniej! Kładę to jednak na barki rozwoju osobistego i tego, że ja ma zawsze ogromny apetyt... ;)


Sylwia i ściana chwały