środa, 11 czerwca 2014

rano wstanę. czyli pójdę biegać wieczorem.

Skwar. Lato w pełnej krasie. I dobrze, od tego jest lato, żeby było gorąco! I od tego są chłodniejsze poranki, żeby wstać wcześniej, wypić szklankę wody, zagryźć bananem i iść biegać.
Najlepiej wstać jak najwcześniej. Bladym świtem zerwać się z łóżka i ochoczo przywdziać krótkie spodenki i koszulkę.
Z doświadczenia wiem, że nie zawsze to ranne wstawanie nam wychodzi. Dzisiaj obudziłam się o 5 rano i pomyślałam "ale by się biegało!", po czym przewróciłam się na drugi bok i poszłam spać. Bo jest jeszcze druga opcja do wyboru - wieczór! Kiedyś nie wyobrażałam sobie innej pory do biegania jak właśnie wieczór. Lato, zima. Zawsze wieczorem.
Mimo, że nastoletnie czasy mam za sobą (chlip chlip), jestem w trakcie drugiej w swoim życiu sesji (nie chcecie wiedzieć, ile jeszcze ich przede mną, oj nie chcecie), to nie dorosłam jeszcze do organizacji czasu.

Także tego. Teraz lubię biegać rano. Pierwsze kilometry zwykle idą opornie i wolno i nie całkiem jeszcze obudzona jestem. Jeśli danego dnia trenuję tempo, to najlepiej właśnie rano. W żołądku mam tylko banana, który grzecznie sobie tam spoczywa, bez chęci powrotu na zewnątrz ;)

Jak ja lubię, kiedy mój zasyfiały, zarośnięty i obsypany pułapkami w postaci kamieni, żab i ślimaków stadion jest tylko dla mnie. I dla panów, którzy dzień rozpoczynają od pełnego jasnego w puszce, przyczajeni (i niegroźni) w okolicznych zaroślach. Normalnie mówię Wam - prestiżowe tartany mogą się schować. I ten wszechobecny pył i kurz, który unosi się za każdym razem, kiedy stopa pierdzielnie z impetem na nawierzchnię żużlopodobną. Niczym z bajki!
Niestety. Czasami zdarza się, że moją oazę ktoś zajmuje. I najgorzej jak zagada! Jeśli jest to osobnik płci męskiej w wieku zbliżonym do mego i do tego szybko biega ( :DDDD), to super, wtedy nawet zakres mogę odpuścić! (żarotwałam). Gorzej jak zagada ktoś, kogo chcę jak najszybciej spławić, a taki spławić się nie daje, wytrwały! Zakres wtedy jest wybawieniem, mówię Wam.

Dobra, o treningu Wam trochę napiszę, wszak w niedzielę będę pomykać po nieznanej mi puszczy. No, wiecie, las jakiś, łosie, dziki, dziesięć kilometrów, robactwo, muchy w nosie, włosach, oczach, pokrzywy. I pewnie ze trzydzieści stopni w cieniu. Boskoo! Moje klimaty!
A tak serio to można podjechać wozem strażackim z mnóstwem wody i ratować mnie w razie potrzeby. Liczę na Was! Można też ewentualnie dmuchać na odległość, żeby trochę przewiewu było.
O czym to... Ach, trening. Mam wrażenie, że w ogóle nie biegam. Gdybym miała zrobić w niedzielę wybieganie 20km+ to zginęłabym w przedbiegach. Najdłuższe wybieganie (haha, wybieganie, haha!) po maratonie to 12 km. W dodatku skrócone z 14, bo widzicie. Na prędce się wytłumaczę! Otóż poszłam biegać rano, ale to rano okazało się zbyt późne. Żar z nieba się lał jak jasna cholera. Także nie moja wina, nie? Następnym razem pójdę o 6, nie 8. No, chyba, że ósmej wieczorem.
A wczorajszy trening też był  przeciwko mnie. Ale od początku.

6 rano, budzę się sama z siebie. Pięknie! Będzie bieganie. Popijam wodę z cytryną (codziennie z rana jest grana, polecam szczerze tak zaczynać dzień, tym bardziej w lato), chcę założyć spodenki. Spodenek brak. Wkurw. Szukam drugich. Nie mam drugich. Wkurw. Krótkie do biegania mam jedne. Nooo dobra. Mam jeszcze jedne, ale one są do połowy uda, do tego przylegają. Moje krótkie luźne spodenki wiszą. Wiszą i schną. Trudno! Zakładam lekko wilgotne. Zagryzam banana, zakładam top  i koszulkę. Wiążę dziwną konstrukcję na włosach, tak, żeby nie latała kita. Jeszcze przed wyjściem z domu misterna fryzura rozwala się. Wkurw. Wiąże kitę. Trzyma się. Zakładam zegarek. Rozładowany. Wkurw. Podłączam na dziesięć minut, w tym czasie gotuję płatki na owsiankę. Zjem na zimno po powrocie, mniam!
Biegnę. Rozruch. Obożesz, spać! Obożesz, dwie osoby biegają. Wkurw. Na szczęście nie gadają nic do mnie. Może moja mina ich odstrasza ;) Coś mnie boli. Boli mnie miejsce na stopie, w którym pękł pęcherz. Nie, no kurde, muszę to ogarnąć w domu. Wkurw!! Wracam, smaruję, szukam sto tysięcy lat świetlnych plastrów (wkurw), które znajdują się w szafce na ryż, makaron i kasze. Normalnie, nie?
Potem było zakresiątko. 7 km. Moc! Energia! Adrenalina! Biegło się! Od 5 się umierało, ale biegło się. Na zakresie nie przydarzyło się już nic. Uf! ;)

A dzisiaj będę biegać wieczorem, o.


owsianka sezonowa czyli:
na zimno
truskawki
arbuz
brzoskwinia
polecam!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz