Gnam. Ciągle i nieprzerwanie - to już wiecie, pisze o tym, za każdym razem, kiedy się tu pojawiam. Niestety ciągle jest mnie tu mało, a pisanie ubóstwiam.
Biegłam dzisiaj Biegnij Warszawo, wiecie? Parę refleksji. I z tego biegu i z biegów poprzednich. Z dyszek w sumie, bo takowe biegałam.
To nie będzie optymistyczny post, dlatego jeśli nie macie ochoty czytać o porażkach bez wzlotów, to nie będzie mi przykro.
Ten rok nie jest dla mnie łatwy, nawet mimo kilku sukcesów. Poprawiłam się w półmaratonie, maratonie, na dychę. Staję na podium, udało mi się wygrać bieg. Czego chcieć więcej, co?
Od pewnego czasu, jakoś od czerwca, biega mi się po prostu źle. Ciągle jestem styrana. Biegam, uczę się, pracuję, gdzieś po drodze śpię. Tak to w sumie wygląda. Jestem zmęczona i już nawet maca i buraki nie pomagają. Ile razy było tak, że beczałam po treningu albo nawet w czasie jego trwania, kiedy mięśnie płonęły żywym ogniem. I to nie był ten ogień, który lubią biegacze. To był ogień zmęczonych, ledwo żywych nóg. Cisnęłam mocno, nieprzerwanie, bo ja się przecież nie poddam. Poprzeczkę stawiałam sobie coraz wyżej, chciałam coraz więcej, wręcz nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, że najzwyczajniej na świecie muszę na chwilę odpuścić. Ja?! Ja nie mogę przestać. Ja MUSZĘ cisnąć. Ja muszę pokazać jaka jestem zajebista i jaka to dla mnie pestka. Otóż bieganie to nie jest pestka. Bardzo ciężko jest przekonać swoją głowę, żeby złamać próg komfortu i wzbić się wyżej. Lubiłam to. Ja to dalej lubię, uwielbiam, kocham!
Ale na trening to ja lubię iść na nogach wypoczętych, a jeśli są już zmęczone, to treningiem dnia poprzedniego, a nie bieganiem po piętrach na uczelni, potem pracą na nogach po kilkanaście godzin. Na początku jeszcze jakoś szło. Było ciężko. Ale myślałam, że nauczę się, pogodzę wszystko, dam radę. Wszystko wskazywało na to, że się uda - pobiegłam maraton w super czasie, pobiegłam dychę w Pionkach w super czasie. Jeszcze wtedy szło. Potem było tak, jak teraz - coraz gorzej, coraz częściej zapominałam o co w tym wszystkim chodzi.
Każdy trening zakończony totalnym wycieńczeniem, a tu trzeba znaleźć energię na resztę dnia. Każda myśl o odpuszczeniu zabijana tysiącem innych natrętnych. Wyrzuty sumienia, że jak zostanę dzisiaj w domu, nie zrobię treningu to będzie natychmiastowy spadek formy. Kolejne starty, na których nie potrafiłam dać z siebie wszystkiego i nawet jeśli stałam na pudle, wręczali mi puchar, gratulowali, robili sobie ze mną zdjęcia, to nie potrafiłam się z tego cieszyć. Uśmiech do obiektywu, jest super, jest pięknie. Wracałam do domu, beczałam w poduszkę, jaka jestem beznadziejna. Rano wstawałam i dzień jak co dzień - ledwo żywa na treningu i ledwo żywa do końca pełnego zajęć dnia.
Jeśli tylko miałam chwilę wolnego, to robiłam zakupy, pranie, sprzątanie, prasowanie. Takie wolne, taka regeneracja.
O Biegnij Warszawo napiszę tylko, że było super, że jestem chora, ale pobiegłam (bardzo mądrze), że mnóstwo cudownych ludzi i że w końcu wiem, że jak chcę dużo od siebie wymagać i ciągle przeć do przodu (chcę, nie muszę) to muszę dużo sobie dawać. Cierpliwości, zrozumienia dla samej siebie, regeneracji. Że przecież umiem fajnie i zdrowo gotować, a kanapki z szynką (fuj, już nie mogę na nie patrzeć) i gotowe jedzenie z marketu (tortellini ze szpinakiem i ricottą z Lidla, też mam serdecznie dość) stały się codziennością. Zmieściłam się w pierwszej dwudziestce w K20 na takim wielkim biegu i nawet po przeczytaniu sms-a nie zrobiło mi się milej. Wróciłam do domu i od razu powiedziałam sobie, że dłużej nie może tak być. Bez płakania, bez żalu.
Wieszając dzisiejszy medal spojrzałam na wszystkie. Każdy medal to historia, to wspomnienia, których nikt mi nie zabierze. Nie chcę, żebym ostatnie biegi wspominała jako walkę o przebiegnięcie, o każdy metr. Chcę wspominać jak walkę, ale ze słabościami. Chcę biegać mocno i szybko, bo to sprawia mi niesamowitą frajdę. Ale żeby tę frajdę mieć, muszę nauczyć się odpoczywać. Odpuścić trening. Jeden, dwa, dziesięć. Tydzień, miesiąc. Nie bieganie odpuścić. Trening. Zakładać biegowe buty z otwartą głową pełną pomysłów, co by tutaj pobiegać. Przestać karcić się za zły trening i zły start.
Nie jestem maszyną, nie jestem najlepsza. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę :) Chcę być wystarczająco dobra dla siebie, a niestety/stety mam wysokie ambicje.
Teraz wiem, że trzeba szanować siebie, pozwalać sobie na regenerację dłuższą niż pięciogodzinny sen i kąpiele w zimnej wodzie. Że wspięcia na palce w każdym możliwym momencie, że rozciąganie po biegu długie i solidne to nie wszystko. Że trzeba odpocząć, przeleżeć cały dzień w łóżku z książką albo spotkać się w końcu ze znajomymi.
Przede mną jeszcze jeden start w tym roku - Bieg Niepodległości. Przygotuję się tak, żebym czuła się dobrze psychicznie sama ze sobą. Obiecuję, że nie będę od siebie wymagać niemożliwego, że w końcu się wyśpię. Będę słuchała swojego organizmu, przestanę się katować. Kupię w końcu kartę miejską i przestanę pokonywać każdego dnia kilkadziesiąt kilometrów na rowerze. Wyleczę się do końca i uśmiechnę do siebie w lustrze. Przypomnę sobie, co to znaczy bezstresowe bieganie. I pobiegnę 11 listopada.
Bardzo dziękuję, że to co napisałaś. Przeczytałam książkę Sadowskiej, o której pisałaś jakiś czas temu, zawsze czytam twoje posty o biegach i tych na plus i tych na minus. Sama biegam od półtora roku, nie dla wyników, startów, dla siebie, ale też się gubię. A z każdym twoim postem mam wrażenie, że lepiej wiem 'z czym to całe bieganie się je' :P
OdpowiedzUsuńDobra robota :) W ramach regeneracji nóg, trenuj stukanie palcami po klawiaturze na bloggerze ;D
Cześć. :) Chciałam tylko powiedzieć, że jestem z Ciebie okropnie dumna. Doszłaś do wspaniałych wniosków. Mam nadzieję, że na słowach się nie skończy i życzę ci wszystkiego, co najlepsze. Pamiętaj - nie jesteś bieganiem. Bieganie nie jest tobą. Jesteś czymś więcej. O wiele, wiele więcej. :)
OdpowiedzUsuń