środa, 8 kwietnia 2015

Log out i X. Półmaraton Warszawski

Nieprzebiegałam zimy. O zgrozo! Człapałam sobie jakieś tam kilometry, do 12 max. Słuchawki w uszach, Puławska znana na pamięć i z zamkniętymi oczami mogłabym powiedzieć, który przystanek mijam. Wracałam do domu, układałam puzzle, uczyłam się, biadoliłam, bo a to kolano, a to kostka. Ach, jak ja uwielbiam moje kontuzje.

Nuda, nuda. Gdzie się podziało podjaranie samą sobą jaka to ja jestem zajebista, jak łatwo idzie mi bić kolejne życiówki, jak ja to wspaniale biegam i jakie mam piękne słupki na endomondo. Przeszło mi? Już? Co to, ja mam taki staż w bieganiu, że już mi się odechciało? Szybko jakoś. 

Żadnego wrażenia nie robiło na mnie to, że w marcu miałam przebiec (przebiegłam, przebiegłam) Półmaraton Warszawski. Przecież ja mam czas, przecież coś biegam, przecież zdążę. I tak oto za poważne treningi to ja się wzięłam pod koniec lutego, a najdłuższe wybieganie zrobiłam na dwa tygodnie przed półmaratonem i wynosiło ono 20km! No świetnie!

Półmaraton poszedł średnio, a byłam nastawiona, że pójdzie lepiej (ja bym nie była...), do 10 km żarło, potem zdechło, czyli to co zawsze u mnie. Oduczyłam się biegać z kobiecymi przypadłościami, nieprzetrenowana zima dała się we znaki, ale przynajmniej pierwszy raz w życiu siedziałam w środku karetki, ha! I to w połowie biegu, ha! I kiedy tak sobie siedziałam i widziałam jak życiówka mi się właśnie wymknęła, to myślałam w ogóle czy jest sens biec. Po co? Jak nie po życiówkę, to po co? Czy ja w ogóle dam radę? Ledwo łażę. I wtedy odezwała się stara, wybiegana Sylwia, ta, która jeszcze rok temu o tej porze trzaskała trzydziestki po lesie, śmigała drugie zakresy i była pełna życia. Chyba jest jednak we mnie coś niezłomnego, bo kiedy lekarka powiedziała, że mogą mnie odwieźć za 15 min na metę, to podziękowałam i fruu na trasę. Ciężko. Mozolnie. Noga za nogą, krok za krokiem. Prawa, lewa. Skoro nie ma życiówki, to ciesz się biegiem! Nic mnie nie cieszy, pewnie biegnę na 2h!!! (zegarek od początku mi coś przekłamywał, więc się nie sugerowałam). Prawa, lewa. Bardzo ładnie. 
Fajnie tak, bez zegarka. Ciekawe, który to już km? Łoo, 13! Brawo ja! Człapię sobie, tunel, 17 km. No i ten podbieg. Nie żebym miała coś do podbiegów. Nawet lubię. Ale jak zobaczyłam ten na 18 km, to myślałam, że stanę i się rozbeczę. Halo, pani doktor, możecie mnie odwieźć. Bluzgam w myślach niemiłosiernie. Jeszcze trochę, prawa lewa i zaraz będziesz na górze. Ufff, jak ja to zrobiłam. Wbiegam na górę, a tu jeszcze gorzej. Wieje jak nie wiem. o borze borze borzenko! Walę to! Prawa, lewa, ale już nie biegiem a marszem. Wszystko mnie boli. Napierdala mnie! Ja tu się wlekę niemiłosiernie i tak boli?! 
No i 20 km! Ogrom kibiców. Poczułam się jak w Krakowie rok temu na maratonie. Borzesz, ile dają kibice! Najwięcej! Prę, lecę, patrzę na zegar i widzę, że nie jest tak źle, przynajmniej mniej niż 2h! Jeden pięćdziesiąt dwa cośtam netto. Co z tego, że miało być 12 min szybciej, walę to! Nie każdy bieg to życiówka, ha!

I takim oto sposobem zachciało mi się biegać ponownie. Jestem już! Dalej bez słupków na endo, bo teraz to ja własne obserwacje prowadzę w kalendarzu i skrupulatnie wszystko zapisuję, a za dwa tygodnie biegnę 5 km z okazji biegu wiosennego Grand Prix Pionki i zamierzam się dobrze bawić i nawet trenuję! Bo zajarana jestem strasznie i mam ochotę na mocne treningi i zdrową dietę i będzie pięknie! Pardon, pienknie. 

No i tutaj też już postaram się być, bo mam fajne książki i coś Wam o nich napiszę, promise! I nie tylko o książkach! O bieganiu moim od nowa! 

4 komentarze:

  1. Nie wiem jak Ty to robisz. Cuda czynisz. Jesteś jedną z niewielu blogerek, których wpis mógłby mieć długość maratonu, a ja to czytam na jednym wdechu, czuję jak serce szybciej mi bije, mięśnie drżą, a nogi rwą do biegu. Trzymam kciuki za powrót na szczyt! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brakuje tu opowiadań o toitoiach i innych takich atracjach metrowych i śniadaniowych (tak tak! zasnęłam u Siaśki podczas rozmowy dopiero gdy zaczęłaś relację o kilometrach :D)

    :*

    OdpowiedzUsuń