Miesiące przygotowań, od stycznia wszystko robione pod 18 maja, kiedy to w ponad trzy godziny wszystko przeszło do historii.
|
trochę siłowni przed startem, targamy rzeczy do depozytu |
|
ostatnie poprawki |
Wyspałam się! Tak tak, teraz od zawsze będę zwracać uwagę na wyspanie się ;)
Magda (najlepsza gospodyni ever, ogromne dzięki, jesteś ekstra!) przygotowała całej naszej czwórce (
Siaśka,
Sylwia, Łukasz, ja) kanapki z masłem orzechowym i bananem, skonsumowane ostentacyjnie w Macu, gdzie żaden skacowany po imprezie człowiek nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi.
|
przed-biegowy outfit, najnowsza moda: zero make-upu, koszulka biegowa, sweter oraz kurtka. Polecam. |
Nie denerwuj się
Zwykle przed startem udaje mi się wygrać konkurencje w podjęciu możliwie wszystkich złych decyzji (jakieś zawody może coo?), w niedzielę rano podjęłam same dobre. Ryzykowne było założenie koszulki technicznej z maratonu, w której nie miałam okazji jeszcze biegać. Jest ona jednak tak świetna, że moje ciało od razu się w niej zakochało. Ubrałam się w sam raz, krótkie gacie przed kolano, koszulka techniczna, numerek, włosy w kitkę. Aha, przysięgam, że tę wirującą dookoła mej głowy kitę kiedyś ostatecznie utnę. Ale o kicie potem.
Nie denerwuj się Sylwia, będzie dobrze Sylwia, powodzenia Sylwia, wierzę w Ciebie Sylwia, dasz radę Sylwia. Kilka wiadomości, kilka ciepłych słów, najlepsza motywacja od siostry ever i mogę biec. Nie denerwuj się Sylwia, możesz zrobić wszystko o czym marzysz. O, tak mi napisała, a raczej wysłała pokrzepiający obrazek. Jak dobrze, że go odczytałam chwilę przed startem, bo okazał się on mega motywujący w chwilach słabości. Nie denerwuj się, powtarzane jak mantra.
Oczywiście o moich urojeniach typu: boli mnie wszystko, nie mogę biec, nie będę pisać.
Mądrą decyzją było też ustawienie się we właściwej strefie czasowej (3:45-4:00) na początku tej stawki. Widać, że ze startu na start mądrzeję, nie? Ustawiliśmy się więc z Łukaszem, który też planował biec na 3:45 (w zamiarze tak miało być, serio!) zaraz za zającem na ten czas. No, może nie takie zaraz za nim, ale gdzieś blisko.
Cichy start i lecimy(biegniemy)
Jeszcze nigdy nie zdarzył mi się taki start. Dokładnie o godzinie 9, wystrzał i wyjechali wózkarze. Chwila później i lecimy my. Żadnego odliczania od 10, żadnych wrzasków euforii wybiegających na trasę maratończyków. Cisza. Stukot butów. 300 metrów lekkim truchto-marszem do startu i lecimy. Włączam Garmina, który jak zwykle okazał się perfidnym zdrajcom i staram się zacząć planowanym tempem 5:05 (jak dobrze jest słuchać dobrych rad, dziękuję za nie!). Przez około 600 metrów tempo miałam 5:16 z powodu tego, że słabo z wyprzedzaniem było w Krakowie, oj słabo, biegliśmy w tak zwartej grupie, że mimo iż starałam się lawirować między ludźmi nadrabiałam tylko dystansu i nic nie zyskałam oprócz niepotrzebnych metrów na Garminie. Udało się jednak znaleźć odpowiedni pułap, nie gubiliśmy siebie nawzajem z Łukaszem i planowym tempem kręciliśmy kolejne kilometry.
Złapałam rytm, bardzo dobry rytm, Tempo średnie było piękne, wszystko było piękne. Garmin doliczał mi do każdego kilometra około 200 metrów więcej, ale było mi tak dobrze i cudownie, że nie przejmowałam się tym - wg opaski z międzyczasami cały czas miałam w zapasie minuty na 3:45, w dodatku zbierało mi się ich coraz więcej. Około 10 km wyprzedziliśmy z Łukaszem zająca na 3:45, co było nie lada wyzwaniem, bo biegła z nim ekstremalnie zwarta grupa, która zajmowała całą szerokość trasy. Która dodatkowo wcale nie była taka szeroka ze względu na nawrotki. Mimo wszystko dzięki tym nawrotkom miałam okazję przybić piątkę Natalii, kiedy byłam przed 18 km. Wtedy biegłam już sama, Łukasz odłączył się ode mnie na 13 km, ale i tak wykręcił piękny czas, gratki jeszcze raz!
|
ja, Łukasz w turkusowej koszulce i moja nieszczęsna kita. (źródło: maratonypolskie.pl) |
Chwilo trwaj
Punkty odżywiania to jest coś z Krakowa zapamiętam bardzo. Było ich mnóstwo, nie miałam możliwości pomyśleć o tym, czy powinnam coś zjeść, wypić izo/wodę. Dwa małe łyczki wody na każdym puncie, od 15 zaczęłam jeść banany/pić izotonik. Nie chciałam pić więcej, nie chciałam tracić czasu na latanie po toikach i bardzo dobrze zrobiłam. Cały czas byłam nawodniona, słońce było tylko chwilami, odczuwalna temperatura w okolicach 20 stopni, czyli pić i jeszcze raz pić, ale nie przesadzać. Owszem, zdarzały się punkty gdzie piłam dużo więcej, ale za wszelką cenę nie chciałam doprowadzić do chlupotu w żołądku co niestety zrobiłam na dwudziestymktórymś kilometrze, na szczęście tylko przez chwilę.
Zastosowałam się do swojej zasady i nie gadałam za dużo. Odpowiadałam, pośmiałam się chwilami, ale nie chciałam tracić energii. Krzyczałam jedynie do kibiców, kiedy wrzeszczeli moje imię odczytując je z numerka (love love love!) oraz raz do wolontariuszy, że są wspaniali z tymi punktami.
Jak z kibicami w Krakowie? Byli i kurde, nie narzekać mi tu, że nie. Brawo za wytrwałość w deszczu, za wrzaski, za bębny, muzykę, za przybijane piątki. Jesteście wspaniali, oby było Was więcej!
Jest pięknie, utrzymuję tempo, jest mi lekko. Jesteś gwiazdą Sylwia! Tylko utrzymaj to do końca. Zaczęło świtać mi w głowie, że 3:40 jest realnie do złamania, że wystarczy, że utrzymam tempo i bez problemów zejdę poniżej. Haha, wystarczy, że utrzymasz tempo. Haha. Taka jestem zabawna.
Na 28 km poczułam mocny ból. No tak, start bez kolki to nie start, sorki, zapomniałam kochany organizmie, że lubisz o sobie przypominać. Za wcześnie na ścianę krzyczę do siebie w duchu i ledwo utrzymuję tempo. Ba, ledwo się zmuszam, żeby nie przejść do marszu. Bolało jak diabli. Głęboki wdech i długi wydech. Powtarzaj Sylwia, ręka do góry, utrzymuj tempo i zabij kolkę oddechem. Zabita. Uf!
Ścianka i najdłuższe 5 km w życiu
Do 35 kilometra trzymałam piękny rytm i wszystko było pięknie. Krzyczałam do ludzi, którzy przechodzili do marszu, że jeszcze trochę i meta! Że już bliżej niż dalej... Oh, jakaż byłam głupia.
Dziękuję panu za poczęstowanie mnie batonikiem na 32 km(chyba 32) i za słowa, że na pewno uda mi się poniżej 3:40. Dziękuuujęęę!
35 km i jest. Pieprzona ściana. Łydki bolą, pojawiają się delikatne skurcze. Staram się, dawać z siebie nie mniej a więcej, niekontrolowanie zaczynam źle oddychać, dziwnie się poruszać, jakby każdy krok był męką. Zaczynam człapać, biegnę powoli, mózg mi paruję, ja paruję cała, bo przed chwilą drugi raz lunęło. Nie pomaga nawet muzyka, którą zaaplikowałam sobie dopiero przed chwilą (coś czuję, że jeszcze trochę i się z nią całkiem pożegnam, szok). Jest mi bardzo ciężko i skurcze nasilają się. Niech to szlak! Aha, no i kitka o której miałam wspomnieć. Dopóki było sucho było fajnie, bo nie przeszkadzała. Jak lunęło to moje włosy z rozwianych zbiły się w kokon i raz za razem dostawałam nimi jak biczem po oku. Tak oku. Jednym. Prawym.
Walczyłam ze ścianą ostro. Albo ona albo ja. 37 km był kryzysem mocy totalnej. Oj jak wtedy było źle. Czułam się jakbym biegła w miejscu. I ten moment, ten pieprzony moment, kiedy przeszłam do marszu. Idę, gdzieś to mam, nie chcę już łamać 3:40, chce skończyć. Mam dość tych podbiegów, dość wszystkiego. Mój wzrok błaga o zabranie mnie do auta, wysuszenie, podstawienie pizzy pod nos i ugłaskanie.
Jeb! Ktoś klepie mnie po plecach. Dziewczyno! Zrobiłaś wtedy coś niesamowitego! To jedno klepnięcie, to skinienie ręką żebym biegła i pobiegłyśmy chwilę razem, to było to! Dalej jest mi ciężko, wleką mi się kilometry jak nie wiem co. Do 40 tak się wlekło. Najdłuższe 5 km w życiu.
Ostatnia setka
Na 40 km stało się coś niesamowitego. Mój Garmin pokazał, że do kolejnego km jeszcze jakieś 200 m a tu już tabliczka, że 40! Patrzę na zegarek i widzę, że złamanie 3:40 jest w moim zasięgu. Biegnę! Trochę wolno, trochę boleśnie, ale naprawdę się nie poddaję. Zaciskam zęby, pozostało tak niewiele, Sylwia. 41 km i to rodzące się uczucie w żołądku. Takie dobre, przyjemne. Przyciskam mocniej. Tempo chwilowe w tym momencie spada poniżej 5 min/km. Widzę bramę. Wielką białą bramę. Wiem, że to jeszcze nie meta, to bramka sponsora. Nie dam się nabrać jak rok temu na półmaratonie warszawskim, gdzie pierwszą dmuchaną bramę wzięłam za metę.
Biegnę, bardzo boli, bardzo bardzo! Odpuść! Walcz! Odpuść. Na zegarku pojawia się 3:39 i ktoś z tłumu krzyczy: OSTATNIA SETKA. Myślę: tyle co jeden rytm Sylwia. Tyle co rytm. Po prostu to zrób, zrób jeden rytm do mety. Udaje mi się na tej setce wyprzedzić kilka osób nawet. Game over. 3:39:12. 12 miejsce w K-20, 47 na wszystkie 680 pań. 47!! Mogę umierać?
Idę przed siebie. Patrzę na zegarek, nie mogę uwierzyć. Łzy! Szczęścia, bólu, zmęczenia. Tylko nie siadaj, idź, nie siadaj. Przytulam się z kimś, gratuluję, gratulują mi. Następne przytulenia. Ktoś zakłada mi medal na szyję, który od razu ucałowałam. Najcenniejszy. Wywalczony.
Jeszcze nigdy masaż nie był tak cudowny i bolesny zarazem, jeszcze nigdy woda nie była taka pyszna i jeszcze nigdy nie była z siebie samej taka dumna.
Zrobiłam to cholera. Zrobiłam. Pierwszy (tego z ubiegłego roku, który przeszłam nie nazywam prawdziwym) prawdziwy przebiegnięty maraton. Z takim czasem. Mission completed.
Dziękuję Bogu, dziękuję Kubie za mordercze treningi, za każdą jedną łzę wylaną w lesie twarzą do ziemi po zakresach, kiedy już nie mogłam. Warto. Dla takich chwil warto patrzeć na butelkę z wodą wypadającą z dłoni i bezradnie spojrzeć na wolontariusza, bo schylanie się było mega problemem, warto umierać kolejnego dnia i tyłem schodzić po schodach.
PS: Nie nie mam wstrętu do biegania. Nie zbrzydło mi, wręcz przeciwnie.
PS2: Dieta białkowa przed maratonem działa naprawdę. Ja odpuściłam, a Natalia, która debiutowała wczoraj, wcześniej bardzo rygorystycznie trzymała się diety. Wpadła z czasem 4:08 na metę i nie miała ściany. Moja duma! I czas mi wywróżyła. Dzień wcześniej założyła się ze mną, że złamię 3:40, ja śmiałam się, że to niemożliwe. Czekoladę musiałam kupować ;)
Trzy trzydzieści dziewięć dwanaście. Czujecie?
|
nasz team, jeszcze przed startem |