poniedziałek, 16 czerwca 2014

Grand Prix Pionki, 10 km. Bieg w trupa.

Było w trupa! Umarłam bardziej niż na maratonie, przysięgam. Co prawda dzisiaj (dzień po) funkcjonuję normalnie i nie boli mnie prawie nic.
Jako, że były dwa biegi na dystanasie 5km i 10km moja serce kierowało się ku temu dłuższemu biegowi. No i ja nie lubię biegać piątek. Z cała pewnością stwierdziwszy, że lubię dłuższe dystanse, nie będę biegła pięciu km, która to trzeba cisnąć od początku do końca i umieranie na mecie gwarantowanie. Ale sobie zrobiłam w niedzielę. Otóż na dychę również umarłam.
Pierwszy raz od baaardzooo dawna miałam okazję pobiegać po lesie (wreszcie!). Niestety nie wiem jaki ten las był. Czy fajny czy nie. Wiem, że dużo piachu było, trochę błota i trochę kałuż. Poza tym, byłam absolutnie skupiona na biegu, na tym, żeby w miarę tempo trzymać.

Biegowe rozkminy
Boję się. Jestem lekko przeziębiona, bolą mnie mięśnie, w dodatku ostatnio biega mi się po prostu źle. Nie mogę się rozbujać po maratonie i nie ma już flow (chyba po tym przetarciu na dychę już jest). Myśli miliard. Nie umiem już biegać na krótkie dystanse. Sylwia, co Ty robisz. Miesiąc temu biegłaś maraton, zaczęłaś ten sezon od półmaratonów. Dychę ponad pół roku temu biegłaś.  Co robić, co robićcorobić! Te rozkminy! Pogoda za to jest cudowna i nie muszę się martwić. Środek czerwca a tu  15 stopni, bez słońca. Czad! Tak to ja uwielbiam :)

Mądra Sylwia
Stojąc na starcie pouczam samą siebie w głowie: TYLKO NIE WYSTARTUJ SZYBKO SYLWIA. Mądra jestem, przecież już nie raz doświadczyłam biegowego haju, gdzie pierwsze kilometry frunęłam niczym Kenijczycy, a potem zostawałam sprowadzana na ziemię i w tempie żółwia lądowego przemierzałam trasę modląc się, aby babcie z kijkami mnie nie wyprzedziły. Odliczamy od 5, start i Sylwia jak w dym. Na początku trochę wolno, potem wyprzedziłam kilak osób, utorowałam sobie własne miejsce i jazda. Znów to zrobiłam! Głowa nawet nie protestowała, bo nie miała kiedy. Racjonalna ja przyglądała się z boku kręcąc głową z miną "będziesz tego żałować". Po 4 min i 13 sekundach, w których to zamknął mi się pierwszy kilometr pożałowałam. Już wtedy wiedziałam, że powinnam na pierwszym dać sobie luzu, żeby potem móc podkręcić. Ja się NIGDY tego chyba nie nauczę. Gdybym biegła 5km to spoczko. Można tak cisnąć. Ale nie na dychę, no way.

Ścigaj się
Jestem trzecia. Jestem trzecia do drugiego kilometra z dużym hakiem. W pewnym momencie wyprzedza mnie dziewczyna, która zachrzania! Naprawdę ciśnie. Ma jakieś 50 metrów przewagi. Chcę wyć. Przed trzecim kilometrem na podbiegu mam ochotę powiedzieć "pierd(tyrtyrtyry) to" i zejść. Boli mnie gardło, mam katar. Tak szybko jak o tym pomyślałam, tak przycisnęłam troszkę i biegnę dalej. No co zrobić, no co. Trza biec. 4 km, moja rywalka jest tuż przede mną i wyraźnie zwolniła. Jesteśmy na jakiejś otwartej polanie, wieje, chowam się za jej plecami podstosowuję się pod jej tempo (że nieładnie tak?). Stwierdzam po chwili jednak, że dobra. Co będzie to będzie. Jak się ścigać to ścigać a nie biec za przeciwnikiem i jak się zmęczy dopiero go wyprzedzać. Fair play i te sprawy. Wyprzedzam ją i od tego momentu znów do samego końca biegnę na trzeciej pozycji. Na 8 kilometrze umieram już bardzo. Wieje znów, zakopuję się w piachu i modlę, żeby nie wygrzmocić się i nie stracić zębów (mission completed, zęby całe, nic nie skręcone).

Jak umierać to do końca
9 km i nie ma zmiłuj. Przyciskam. Wiem, że będę umierać bardzo. Widzę gdzieś Kubę, który jak przystało na dobrego trenera ( ;> ) dopinguje mnie bardzo i każe jeszcze gonić zawodniczkę na drugiej pozycji (haha!). Szansa, aby ją wyprzedzić przepadła wraz z ósmym kilometrem. Bożesz, jak było strasznie tą końcówkę zrobić. Bluzgi rzucałam takie, że do tej pory mi wstyd. Tempo było zawrotne i aż szkoda, że nie było pełnej dychy na zegarku (9,92km mi Garmin pokazał), bo miałabym piękną nową życiówkę na tysiąc metrów. No i chyba bez zającowania Kuby nie dałabym rady tak szybko na końcu biec. Mój finisz do mety nie zaczął się w momencie, kiedy ją (metę) zobaczyłam, tylko jakieś 300 m wcześniej.

Z czasem 43:46 (a oficjalnym 44:00 brutto) przekraczam metę. Kilka kroków i na kolana. Potem z kolan na twarz. Obożesz jak wtedy umierałam. Mega mega mega bardzo. Jeszcze nigdy tak nie umarłam po biegu. Niesamowite uczucie.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym była w 100% z siebie zadowolona. Oczywiście muszę przeanalizować co by było gdybym zrobiła wolniej pierwszy kilometr a następne szybciej. Co by było gdyby... Ach. No i szkoda, że trasa bez atestu, bo  oficjalna życiówka, nawet ta brutto byłaby ładna. Ostatni raz na dychę startowałam w ubiegłym roku w listopadzie w Biegu Niepodległości i również biegłam mocno. Zrobiłam w 47 min z hakiem ten dystans. Na trasie z atestem, szybkiej. Progres. Chyba mam się z czego cieszyć co? :)

Ach, no i żeby pudłowej tradycji w Pionkach stało się zadość: 3 miejsce open. Dostałam piękny drewniany medal i przewodnik po Puszczy Kozienickiej. Well done.



7 komentarzy:

  1. Wspaniale się czyta Twoje wpisy, bije z nich prawdziwa pasja do biegania. A medal jest niezwykle uroczy! Trzymam kciuki ta kolejne życiówki. Wszystkiego biegowego. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ale świetny medal, o matko! :D
    gratuluję miszczu :*

    OdpowiedzUsuń
  3. ale mi miło po tym co napisałaś u mnie, sama śniadaniowcami się już nie fascynuję dlatego właściwie nie wiem co tam robię, trochę na uboczu jestem, jednak trochę mi szkoda go zostawiać.
    ja natomiast uwielbiam Twój styl pisania. już wcześniej to zauważyłam, jak miałaś śniadaniowca właśnie. jesteś niesamowicie otwarta i bezkompromisowa, masz fajny cynizm i dowcip, trochę taki jak mój (tak, że czasami nie rozumieją co pierdolę). no i zazdroszczę pasji tak wielkiej. gratuluję biegu!

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratuluję biegu! Chyba jednak warto było umierać, co? :D Powtórzę się, również lubię Twój styl pisania, taki pozytywny i bezpośredni.
    Wnioskując z tego co napisałaś, to trasa to zdecydowanie moje klimaty <3 I też często tak mam, że pierwszy kilometr już cisnę, ale takiego prawdziwego umierania chyba jeszcze nigdy nie doświadczyłam. Niestety. Albo i stety. A na piątkę to w ogóle trzeba przyłożyć już od samego początku, nie mówiąc już o trójce, która czeka mnie w sobotę. I wtedy mogę umierać, tak bardzo, bardzo, byle by wykręcić zajebisty czas.

    Tak na marginesie, można wiedzieć kim jest owy Kuba? ;>

    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ooo, wcale Ci nie zazdroszczę tej trójki, toż to samobójstwo! ale w trupa leci się najfajniej i fajnie się potem umiera, generalnie polecam ;)
      A Kuba to przyjaciel ;)

      Też pozdrawiam i daj znać jak tam trójeczka poszła, koniecznie!

      Usuń
    2. taką mam kulturę osobistą, że zapomniałam podziękować za komplementy!
      Dziękuję więc teraz na końcu! :) Super, że czasami post pisany naprędce i korygowany dopiero wieczorem albo nawet następnego dnia, się komuś podoba. Super super, dzięęęękiii! :)))))

      Usuń